Nowa drużyna, nowe miasto, nowy semestr, nowe spojrzenie na Afrykę, nowi „Czarni bracia” i wreszcie nowe wyzwania. Zmiany, zmiany. Nowy rok zacząłem od malej rewolucji. Plus jest taki, że ligę już znam. A co chyba ważniejsze – w lidze znają mnie. Język mam już na poziomie komunikatywnym, klimatu organizm się nie przestraszył, kultura angolska prześwietlona, nawet zapoznałem się z lekturą Ryszarda Kapuścińskiego, który opisał rozpoczęcie wojny o niepodległość Angoli także pod względem życia codziennego.
Będzie łatwiej niż rok temu, ale czeka mnie o wiele bardziej zacięta walka o miejsce w składzie. Kto wie, może trener znajdzie miejsce i dla reprezentanta Angoli, i króla strzelców poprzedniego sezonu (Yano), i dla mnie? Sprawa wyjaśni się w najbliższych miesiącach. Jedno jest pewne: tanio skóry nie sprzedam.
Tymczasem cofnijmy się na chwilę do początku listopada, kiedy to wróciłem do ojczyzny po pięciu miesiącach. Niby nie tak dużo, ale gdy postawiłem stopy na warszawskim lotnisku… poczułem się bosko. Leciałem przez Dubaj i udało mi się cyknąć fotkę wyspy w kształcie palmy. Rewelacyjny widok i duży podziw dla architektów. Jak ją usypywano i pojawiały się pierwsze fotki tego cuda, marzyłem, żeby kiedyś go zobaczyć, no i odkreśliłem spełnienie snu. Przyleciałem do Polski z wypełnionymi wszystkimi celami za poprzedni rok. No, prawie wszystkimi, bo chciałem jeszcze transferu, który pozwoliłby mi powalczyć o wyższe cele w Giraboli. Wszystko było prawie dograne, ale jeden z klubów nie dotrzymał obietnic i wycofał się z transakcji. Cóż, życie.
Czekałem cierpliwie i wiedziałem, że w końcu pojawi się zespół, który będzie miał chrapkę na białego strzelca. Doczekałem się telefonu z konkretna propozycją. Chwila negocjacji i podpisaliśmy kontrakt. Przyszedł list zapraszający, potrzebny do załatwienia wizy i na początku grudnia wiedziałem że w roku 2016 będę kontynuował afrykańską przygodę w Luandzie – czyli w stolicy Angoli – w klubie Progresso do Sambizanga.
Pierwotnie miałem dołączyć do drużyny jeszcze przed świętami, ale udało się zostać z rodziną nawet na sylwestra. Ostatecznie wyleciałem 3 stycznia, dokładnie w rocznicę rozpoczęcia angolskiej przygody. W Luandzie wylądowałem 4 stycznia o 6:30, z lotniska odebrał mnie Tomasz, klubowy człowiek od mediów. Zawiózł mnie do hotelu, a po południu obyłem pierwszy trening z drużyną. Na początek tylko bieganie i kilka prostych ćwiczeń wprowadzających.
Jak wygląda kompleks treningowy Progresso? Niestety, tylko sztuczna murawa. Poza tym pierwsze wrażenie bardzo pozytywne. Trener ma do dyspozycji trzech pomocników plus trenera od przygotowania fizycznego, trenera bramkarzy, masera i dwóch chłopców do wszystkiego. Organizacja treningu bardzo sprawna, podejście profesjonalne. Nic tylko trenować.
Przez pierwsze dwa tygodnie poznawałem zawodników, imiona, charaktery i tutejsze zwyczaje. Ciekawe, że trenowaliśmy codziennie o 7:00 a jak były dwie jednostki w ciągu dnia to do godziny 16:00. Do drugiego treningu spędzaliśmy czas w klubowych pokojach wyposażonych w łóżka. Był czas, żeby zregenerować się między zajęciami. W pierwszym sparingu odpowiednio przedstawiłem się nowym kolegom i kibicom. Zdobyłem zwycięskiego gola, co dało bodziec do jeszcze cięższej pracy.
15 stycznia wyruszyliśmy na obóz przygotowawczy do Namibii. Samolotem polecieliśmy na południe Angoli i stamtąd autokarem pojechaliśmy do stolicy drugiego odwiedzonego przeze mnie kraju, czyli Windhuku. Namibia to była kolonia niemiecka, ale patrząc na zwyczaje panujące w tym kraju można by pomyśleć, że byli zarządzani przez Anglię. Dlaczego? Ruch uliczny jest lewostronny a językiem urzędowym jest angielski, nawet w hotelowych toaletach spotkamy dwa krany – jeden z nich podaje ciepłą, a drugi zimną wodę.
Ciekawa sytuacja pojawiła się zaraz po przekroczeniu granicy kiedy wszyscy byli mega głodni. Podjechaliśmy pod jakąś dużą egzotyczną restaurację, żeby zamówić jedzenie dla trzydziestu chłopa. W sztabie niestety nikt nie mówił po angielsku, wiec trener słysząc wcześniej moją rozmowę z naszym anglojęzycznym kierowcą zawołał mnie jako tłumacza. Zamówiliśmy jedzenie i ruszyliśmy w dziewięciogodzinną podróż. Po drodze organizatorzy wycieczki korzystali jeszcze z pomocy polskiego tłumacza, co z pewnością pozostawiło solidne wrażenie na początek współpracy.
Obecnie jesteśmy w Hotelu Safari w Windhuku w którym mamy rewelacyjne warunki, żeby przygotować się do walki o wysokie miejsce w Giraboli 2016. W holu hotelu spotkać można reprezentantów Algierii, Libii, Kenii wielu dyscyplin sportowych, jak i reprezentację młodzieżową dziewczyn Nigerii w piłce nożnej. Ciekawostką jest również fakt, że tydzień po nas do tego samego hotelu przyjechała drużyna Giraboli, z którą byłem bliski podpisania kontraktu. Może nawet zagramy z nimi sparing podczas tego pobytu, tym bardziej, że mamy być w Namibii aż do 7 lutego.
Kilka słów i moich spostrzeżeń na temat sąsiadującej od południa z RPA Namibii. Klimat w Windhuku podobny do naszego upalnego lata. Wieczory chłodniejsze, burze od czasu do czasu, tylko słońce wcześniej zachodzi. Wszędzie czysto, schludnie, nowocześnie. Słowem: po europejsku. Można się zapomnieć, że jest się w Afryce. Jestem pod dużym wrażeniem, naprawdę. W sklepach da się znaleźć wszystko i to w całkiem normalnych cenach. Ba, czasem nawet taniej niż w Polsce. Kto by pomyślał. Tymczasem ja wracam do zajęć sportowych i pogoni za marzeniami, Was zapraszam do fotorelacji i na mojego Facebooka na którym czeka na Was mały konkurs!
Jacek Magdziński