Za co Bogusław Cupiał wystosował zakaz stadionowy? Co mówiło się piłkarzom Szczakowianki przed meczem z Wisłą? Komu nie wypalił spray na szarańczę i kto pracuje w kopalni przed treningami? Jak budowano atmosferę w Bytomiu i które spotkanie zakończyło się uściskiem śmierci? O co można mieć pretensje do dzisiejszych mediów i co stanowiło klucz do sukcesu Nawałki? O tym wszystkim w obszernym (i barwnym!) wywiadzie opowiada Marek Motyka, legenda Wisły Kraków, były trener kilku klubów Ekstraklasy, który ostatnio pracował w Rozwoju Katowice.
Bogusław Cupiał powiedział panu kiedyś: „podobasz mi się, będziesz u mnie trenerem”.
Był projekt, żebym objął Wisłę przed Maaskantem. Szczerze myślałem, że zostanie to zrealizowane. Było blisko, ale niestety pan Basałaj postawił na wariant holenderski, który spodobał się prezesowi i pan Zdzisiu Kapka poinformował, że prezes przeprasza, ale podjął inną decyzję. Sądziłem, że sprawa oddaliła się na jakiś czas, ale chyba odsunęła się bezpowrotnie. Do Ligi Mistrzów zabrakło siedem minut i wydawało się, że buduje się mocny klub. Nie udało się. Została kupa długów, niedomówień i spraw sądowych. Po kilku pozostał nawet niesmak za granicą. A ja ubolewam, że nie spełniło się marzenie mojego życia.
Przy okazji tej rozmowy z Cupiałem mogliście wyjaśnić sobie kilka spraw.
Akurat prowadziłem Polonię Bytom, graliśmy z Wisłą i prezes wychodził ze stadionu. Zagadał prosząc, „żebyście znowu mi nie pokopali chłopaków, bo gramy w pucharach”. A ja na to: „panie prezesie, możemy zamienić parę słów, bo ludzie boją się mnie wpuścić na stadion, nikt nie powie oficjalnie, o co chodzi, a cała sytuacja trwa już sześć lat”. Jakie to było przykre… Idę zadowolony na stadion, serce mocniej mi wali, bo to ukochana Wisła, podchodzę do bramy, a ochroniarz:
– Panie Marku, chodziłem na pana mecze, szanuję pana i teraz jest mi głupio. Niech się pan nie gniewa, ale mam dwójkę dzieci i jeśli pana wpuszczę, to stracę pracę.
– Co się stało? Kto panu zabronił?
– Nie mogę nic więcej powiedzieć.
Cóż… Jestem człowiekiem honorowym i nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą.
W jaki sposób dowiedział się pan, o co chodziło?
Wszyscy wokół o tym mówili, ale nie usłyszałem tego wprost od kogokolwiek z zarządu. Chciałem to wyjaśnić, ale nikt by mnie przecież nie dopuścił do prezesa. Niezręczna sytuacja. Oczerniają pana, a pan nie ma możliwości się wytłumaczyć.
Przypomnijmy dokładnie, o co poszło.
Posądzono mnie, że prowadząc Szczakowiankę kazałem moim zawodnikom rąbać wiślaków powyżej kolan. Wie pan, jaka to dla tych chłopaków satysfakcja, że mogli w ogóle zagrać na Wiśle?! Powiem panu dokładnie, co powiedziałem na krótkiej odprawie. „Panowie, macie najbardziej komfortową sytuację, jaką można sobie wyobrazić. Nikt nie przewiduje waszego zwycięstwa. Jesteście skazani na pożarcie. Pytanie – ile. Od was zależy, czy klękniecie przed szesnastką i będziecie prosić o najniższy wymiar kary, czy powalczycie i niech się dzieje wola Boża. Remis będzie sensacją, zwycięstwo mega sensacją. Przegracie? Presji nie ma żadnej”. Tyle! Uznałem tylko, że nie możemy dać Wiśle rozgrywać, weźmiemy ich wysoko, nie pozwolimy grać bocznym obrońcom i zmusimy ich do wybijania. Chcieliśmy uniemożliwić atak pozycyjny, bo to była ich największa siła.
I pana zawodnicy potraktowali to jako zachętę do rąbanki?
Tam nie było ostrego grania! Normalna walka. Ile razy się zdarza, że zawodnicy ruszają do piłki we dwóch? Wiślak był szybszy, sprytniejszy, więc mój ratował się faulem. Żurawski dziubnął, wygrał walkę, pach, faul. A ja czuję, że cała ławka Wisły na mnie patrzy. To moja wina, że chłopak nie zdążył? Każde starcie, a obserwują mnie tak, jakbym był winowajcą.
Akurat na pana ulubionym stadionie.
Moi koledzy z boiska uknuli teorię, że obserwowałem w zaciszu treningi Wisły i podsłuchiwałem pod szatniami, żeby się przygotować do meczu. Śmiać mi się chciało, gdy o tym słyszałem. Przecież przed Szczakowianką pracowałem w Wiśle przez dwa lata. Każdego zawodnika znałem na wylot!
Nawet gdyby pan chodził na treningi, to co w tym złego? Skoro jest możliwość, to można korzystać.
Ale po co?! Poszedłem dwa razy na obiad niedaleko Wisły, ale nikt mnie nie widział koło szatni. Niech się pan zastanowi, czym Żurawski i Moskal mogli mnie zaskoczyć. Szczakowianka szczęśliwie szybko wyszła na prowadzenie, Wisła wyrównała, strzeliliśmy drugą, ale zremisowaliśmy po golu z wolnego. U nas też był remis. I co? Wtedy nie było kopania? A niektórzy potraktowali to tak, że Motyka miał czelność zabrać Wiśle punkty. W życiu bym nikogo nie namawiał, żeby zrobić komuś krzywdę. Druga sprawa – sam przez dwanaście lat byłem piłkarzem Wisły i gdybym usłyszał, że ktoś mnie straszy, że mi zrobi krzywdę…
Kto jak kto, ale pan przy swojej posturze raczej by się nie bał. To akurat oczywiste.
Szczakowianka była zbieraniną perełek z różnych regionów Polski. Nie mieli prawa mieć takich umiejętności jak Wisła, więc musieli nadrabiać zaangażowaniem. Powiedziałem Cupiałowi: „panie prezesie, wezmę płytkę z tego meczu, przeanalizujemy każdy faul i udowodnię panu, że moi zawodnicy zawsze szli na piłkę, tylko wiślacy byli sprytniejsi, więc moi trafiali ich w nogi”. Nie uwierzy pan, jak mnie bolała ta brednia. I jak bolało mnie to, że rozpowszechniali ją znajomi.
Cupiał jest znany z tego, że ufa doradcom niemal bezgranicznie.
Nagadali mu głupot, a ja nie miałem szansy się obronić. Dziś jednak częściej się witamy i już nie ma wrogości. A na koniec tamtej rozmowy powiedział, że mu się podobam i kiedyś będę u niego pracował. Sam go pytałem, dlaczego nie da szansy wiślakom. Wie pan, czym się różnię od przyjezdnych? Ja z tego miasta nie wyjadę. I jak zostanę, to albo będą na mnie pluć, albo dziękować za wyniki. Czy pan myśli, że inni to nadludzie? Wie pan, co usłyszałem o Maaskancie od jednego z prezesów? „Ale mamy przystojnego trenera! Dwa metry, szpakowate włosy”. Ja mam 1,82, garbaty nie jestem, ale chcę być rozliczany za wyniki, a nie prezencję. Dziś powie pan na Wiśle hasło „Maaskant”, to ludziom się piana pokaże. Niezręcznie mi mówić o innych trenerach, ale tu zrobię wyjątek – czym on nas zaskoczył? Co wniósł? Proszę mi to wytłumaczyć.
Ściągnął duże nazwiska i przez moment powiało w Krakowie poważną piłką.
Wcześniej Nawałka też zdobywał mistrzostwo, a Kowalik był w czubie. W tak mocnej drużynie sztuką było coś zepsuć. Wtedy wielu się zachwycało, a dziś włos się na głowie jeży. Uważam też, że akurat na Cyprze trener Maaskant nie pomógł w drużynie.
To znaczy?
Dziś ktoś powie, że po latach jestem mądry, ale to logika. Jeżeli masz korzystny wynik na 15 minut przed końcem, to nie wpuszczaj ofensywnego. Cypryjczycy grali bokami, nasi boczni obrońcy oddychali rękawami, a stoperzy przy takiej temperaturze ledwo żyli pod presją. Maaskant miał na ławce Bunozę i aż się – proszę pana – prosiło o przejście na trzech stoperów, żeby podeprzeć boki obrony, lekko cofnąć środkowych pomocników i bronić się siedmioma. Mourinho na Barcelonie bronił dziesięcioma i nikt się nie obraził, bo zdobył Ligę Mistrzów. Kto by po latach pamiętał, że Maaskant się zamurował, gdyby awansował? Do dziś stałyby na Reymonta dwa pomniki – jego i Valcxka.
Tu się zgodzę – bramkowa akcja APOEL-u na 3:1 poszła lewym skrzydłem.
Chavez się poślizgnął… Gdyby był trzeci stoper, to boczni poszliby wyżej, a środkowi pomocnicy daliby podwójną asekurację. Aż tak była nam potrzebna kolejna bramka w końcówce? Trzeba było bronić! Nie boję się powiedzieć, że Maaskant to zawalił. Rosły Bunoza pomógłby Chavezowi. Można było to wygrać. Miałem też nadzieję, że prezes o mnie nie zapomni, skoro nie wyszła opcja z obcokrajowcem, a Wisła wpadła w kryzys finansowy. Przecież nie mam gorszych papierów niż pan Maaskant. Potocznie ktoś przyczepi łatkę, że trener jest słaby czy miękki, ale co to znaczy miękki? Miękki jest wtedy, gdy – jak w Polonii Bytom – zawodnicy nie dostają pensji przez siedem miesięcy i trzeba ich traktować inaczej? Miałem ich trzymać za mordy? Dusić? Drużyna grała najlepiej w Ekstraklasie w swojej historii, a gdzie są dzisiaj? Zapytałem w pewnym momencie prezesa:
– Czy pan sobie zdaje sprawę, że nie dostałem pensji przez trzy miesiące?
– Trzy miesiące? Panie Marku, będzie sześć, to będziemy się martwić.
I potem przyczepią ci łatkę, że nie ma rządów twardej ręki. Jeżeli pracujesz w Legii przy największym budżecie z super zespołem, wtedy musisz pokazać dyscyplinę.
Ale jak będzie za ostro, to piłkarze mogą pana zwolnić.
Więc z drugiej strony trzeba być człowiekiem. To sztuka.
Michał Probierz na przykład to ma.
Bo wyciągnął wnioski, gdy życie pokazało mu, że nie liczy się tylko „ura bura”. Fiknął do bardziej doświadczonych z zagranicy, którzy nie wylecieli sroce spod ogona, tylko grali w poważnych ligach i nie wiedzieli, kim jest Probierz, więc się ustawili przeciwko niemu. Sama młodzież wszystkiego nie uciągnie. Ale Michał jest fantastycznym trenerem, super człowiekiem i bardzo go cenię.
Miał pan kiedyś tak, że czuł, iż jest blisko poważniejszej piłki i zaliczy ten skok?
Przeżyłem szok po Koronie. Uważam też, że wykonałem dobrą robotę w Polonii Warszawa. Z panem Ranieckim łączyły mnie dobre relacje, po zakończeniu sezonu byliśmy z nim i z żoną na statku, był też grill z drużyną, wydawało się, że przedłużenie umowy jest formalnością, ale o dziwo pożegnano mnie przepięknie i elegancko z kwiatami i pucharem. Byłem zniesmaczony. Zadarłem z jednym z redaktorów z poważnej gazety, który mnie szkalował i prezes się wystraszył.
O co poszło?
Przedstawiał nieprawdziwe fakty. Kiedy pod koniec ligi szło nam gorzej, ciągle sugerował prezesowi, żeby mnie zwolnił, bo Motyka już w kilku klubach spadł i tutaj nie gwarantuje sukcesu. Poprosiłem tego redaktora, żeby wymienił te kluby. Niech poda fakty. Dość ostro porozmawialiśmy na korytarzu i zaczął się jąkać. Dlaczego pan wypisuje takie bzdury? Kto pana napuścił? Nawet zakląłem: „niech się pan odpierdoli”. Od tej pory zaczął po mnie jechać jak po burym psie. To nie było na rękę prezesowi.
Trudno uwierzyć, że zwolniłby pana za artykuły.
Nie wiem. Po zwolnieniu zacząłem szukać pracy w Ekstraklasie, pojechałem do Łęcznej, przegrałem rywalizację z innym trenerem, wracam upokorzony, a tu telefon od prezesa Koźmińskiego, że na drugi dzień mam się stawić o 14:00 w szatni w Górniku Zabrze, bo zostałem właśnie jego trenerem. I tu jest paradoks. Prowadząc Polonię walczyłem o utrzymanie właśnie z Górnikiem. Ktoś z nas musiał spaść. Spadła Polonia, a prezes Raniecki po trzech miesiącach mówił, że nie może się dogadać z moim następcą i do mnie wróci, bo wyrzucając mnie zaliczył gafę. – Nie panie prezesie, nie wrócę. Miał mnie pan na tacy, to trzeba było mi zaufać. Nie zdradzę tego, który mi podał rękę – odpowiedziałem. Nie było możliwości dalszej współpracy, bo Raniecki zmarł. A redaktora spotkałem po latach na Polonii, przeprosiłem go za to, że wpadłem w amok, on przyznał, że się pomylił co do mojej osoby i na koniec się wyściskaliśmy. To dla mnie ulga, bo nie lubię palić mostów.
A co z tą dużą piłką? Właśnie w Polonii ją pan poczuł?
Czułem, że zaczynam w nią wchodzić. Ale co to znaczy „duża piłka”?
Chodzi mi o poukładany i w miarę sensownie zarządzany klub, a nie, że ciągle problemy z płatnościami, infrastrukturą czy transferami.
W Szczakowiance mieliśmy określony budżet, nie szukaliśmy wielkich nazwisk, ale drużyna coś grała. Gwarantuję, że gdybym został do końca sezonu, to utrzymałbym ten zespół. A nawet gdybyśmy spadli, to nie zepsułbym dobrego imienia klubu, bo doskonale pan pamięta, co się później działo. Po co im była ta afera? W Bytomiu nie było pieniędzy, ale trafiłem na fantastycznych chłopaków. Ogrywaliśmy Górnika, Legię, a Lech wywiózł remis w ostatnich sekundach. Za sprzęt odpowiadała tam pani Miecia, samotna kobieta, która od szóstej rano przygotowywała koszulki. Chłopaki mieli obok skybox z prysznicami i porządną szatnię, a woleli siedzieć jak kurczaki na rozlatujących się krzesłach. Ale to był ten czar. To ich scalało. Jednemu brakowało na przedszkole, to się zrzucali. Drugiemu na ratę, znowu zrzutka. A grali w piłkę, bo nie mieli alternatywy.
Gdyby klub nie płacił, a zawodnicy mieli jako takie majątki, to szybko by się zbuntowali.
Ciągle trafiałem na jakieś problemy. W Górniku udało się utrzymać zespół, w Polonii solidnie popracowaliśmy, ale nigdzie nie spotkałem takiej organizacji jak w Koronie. Pensje na minutę. Najpierw zawodnicy, potem trenerzy, na koniec działacze. Bajka. Dobrałem Mijailovicia i Vukovicia, wprowadzałem Malarczyka, Kiercza i Kala, Kiełbowi robiłem treningi indywidualne, a Wilk zaczynał wchodzić. Grało jak z nut. Po awansie do Ekstraklasy słyszałem od prezydenta miasta, że wiążą ze mną perspektywy na dwa-trzy lata. W pierwszym roku po wejściu mieliśmy się utrzymać, bo nie było funduszy, ale wkrótce miała się rozpocząć budowa galerii, chcieli ściągnąć poważniejszego sponsora i za dwa-trzy lata walczyć o puchary. Czułem, że złapałem Pana Boga za nogi. Zawiódł mnie tylko Edson. Początek w Ekstraklasie był trudny, ale zacząłem poznawać ten zespół. Nie dotrwałem jednak do końca rundy.
Zarzuca pan coś sobie, jeśli chodzi o ten okres?
Szczerze? Niewiele. Zwolniono mnie po meczu z Lubinem. Prowadziliśmy do przerwy, ale zremisowaliśmy 3:3. Za co mnie zwolniono? Nie wiem. Nic konkretnego w oczy nie usłyszałem, a wbito mi nóż w plecy. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że wprowadzałem za dużo młodzieży, a zrobiłem za mało transferów. Rozumie pan, o co chodzi. Miałem w sobie tyle werwy, ale to był nokaut. Już się nie podniosłem. To był pierwszy klub, kiedy czułem, że dostałem szansę na lata.
Wtedy też wydawało się, że nazwisko „Marek Motyka” po tylu latach nie wypadnie z karuzeli trenerskiej. Przejmowanie klubów z niższych lig jak Limanovia czy Garbarnia nie było ryzykiem dla wizerunku?
Ale ile miałem czekać? Czekałem dwa lata. A Jacek Zieliński? Podobnie.
Michniewicz też długo czekał przed Pogonią.
Ale nie mam takich notowań jak niektórzy trenerzy. Pan teraz sobie przypomniał, żeby napisać o Motyce.
Karuzela bywa niewdzięczna – co tu dużo mówić.
Kręci się w określonym rytmie i kierunku. Nawałka przegrał jesienią dziesięć meczów w Górniku, ale cieszył się wsparciem pani prezydent. Mnie prezydent Kielc na tydzień przed zwolnieniem zapewniał o dłuższej perspektywie. Pożegnaliśmy się uściskiem, który dziś traktuję jako uścisk śmierci.
Mówi pan, że karuzela kręci się w określonym rytmie, sugerując, że ktoś tym wszystkim steruje, a pan się czuje poszkodowany.
Bo nie byłem takim towarem eksportowym jak trener Smuda. Nie byłem kimś, kto dostawał robotę o tak, od ręki. Umiejętności nie wystarczą. Trzeba być w układach. Ktoś musi pana poprzeć dobrym słowem. Czasem dwóch doradców powie: ten dobry, ten średni, a Motyka słaby i już po robocie. Pytał pan, dlaczego wziąłem Rozwój. Mogę pracować nawet w C-klasie, ale mam rodzinę do wykarmienia. Mam nadzieję i łudzę się, że zaufa mi ktoś z poważnego klubu. Przykro mi, że pan Cupiał zapomniał o tym, co powiedział.
No dobrze, ale musi pan sobie coś wyrzucać, jeżeli chodzi o pracę w tych wszystkich klubach. Na pewno jest pan z czegoś niezadowolony.
W niektórych klubach za bardzo ufałem ludziom. Miałem też pecha do asystentów. Nie trafiłem na kogoś takiego jak Nawałka w osobie Bogdana Zająca czy Tkocza. Moi asystenci udawali, że są przyjaciółmi, a potajemnie wbijali mu nóż w plecy. Chcieli wykorzystywać potknięcia, żeby lansować siebie. W Górniku Zabrze facet rano pisał na mnie anonim, a wieczorem na Wigilii szedł z opłatkiem i składał życzenia. Niech ci ten opłatek w gardle stanie, człowieku. Zejdź mi z oczu.
Okej, a najświeższa sprawa, czyli ten Rozwój? Dlaczego tak szybko pana pogonili, już we wrześniu?
Na dystansie stu metrów wyrzucono mnie po dziesięciu. Ale i tak szanuję tych ludzi. Dwunastu piłkarzy pracuje od szóstej rano do dwunastej w kopalni.
Da się tak funkcjonować na poziomie pierwszej ligi?
Tak było.
Ale pytam, czy na dłuższą metę może to przynieść efekt.
Niektórzy wstawali o piątej, żeby dojechać z Rybnika. I nawet gdyby patrzyli w tej kopalni w sufit – bo przecież wiadomo, że nie siedzieli na przodku – to i tak musiało mieć na nich wpływ. Do dwunastej w kopalni, o pierwszej trening. A wie pan, jakie latem były upały? 35-40 stopni. Ustaliliśmy jednak, że trenujemy od razu, żeby mogli się potem zobaczyć z dziećmi. Gdybym czekał do osiemnastej, to kiedy mieliby czas dla rodziny? O dziesiątej trzeba kłaść się spać, żeby wstać o szóstej. No i baza. Na jednym boisku skos taki, że człowiek ma wrażenie, jakby coś było nie tak z błędnikiem.
Mówi pan, że ma nadzieję lub łudzi się, że wróci na karuzelę. To jak – ma pan nadzieję czy się łudzi? Bo to różnica.
Mam nadzieję. Może działacze zdecydują się na inne rozdanie. Właśnie wrócił do ligi Szukiełowicz. Niektórzy traktują to jako śmiech, a inni piszą, że wzięli dziadka. Niech pan sprawdzi trenerów z Hiszpanii, Włoch czy Rosji. Tam trener doświadczony to największy autorytet. Tylko u nas się przyjęło, że młodzi, młodzi, młodzi.
Czesław Michniewicz zwracał uwagę, że dzisiaj wiele klubów ryzykuje zatrudnianiem młodych trenerów, bo ci nie przeszli odpowiedniej ścieżki i doświadczenie zbierają często w pierwszym poważniejszym miejscu pracy.
Młody działacz nie chce starego, bo może się boi, że będzie trudniej o porozumienie? Młodemu powie: „ty mi nie fikaj, bo cię pogonię”. Druga sprawa – niektórzy redaktorzy tworzą opinie na temat trenerów. Jednych lansuje się na siłę, drugich mniej.
Kogo się lansuje?
Wymienił pan nazwisko, więc po co mam gadać.
Michniewicz?
Pan to powiedział.
Mówi pan, że wymieniłem nazwisko, a on akurat obronił się robotą.
A ja jak się mam bronić, skoro tej roboty nie mam? Poza tym który trener nie obroniłby się w Pogoni?
Kocian.
To niech pan sobie przypomni Kociana w Ruchu.
Pamiętam, ale pamiętam też Zielińskiego z Ruchu, a widzę, co robi teraz. Nie ma reguły.
Nie chcę podważać niczyjej pracy – chodzi mi o to, że kiedy na rynku pojawia się wakat, to Kocian w mediach proponowany jest zawsze, a Motyka nigdy. W czym jestem gorszy? Przecież nie straciłem licencji. Może to tendencyjne, ale jest grupa redaktorów, którzy uzurpują sobie prawa do posiadania kluczowej opinii o polskiej piłce. Uważają, że ich zdanie jest najbardziej trafne.
Śląsk się jakoś tym nie przejął i wyjął Szukiełowicza z kapelusza.
Dlatego liczę, że kolejni właściciele nie będą obracać się w kręgu tych samych nazwisk, tylko zwrócą uwagę na poczekalnię. Nie czuję się starym trenerem. Jak pokazywałem chłopakom niektóre ćwiczenia, to nie byli w stanie powtórzyć.
Wygrał pan w „poprzeczkę” z Andradiną?
Jak w Koronie pytałem, kto chce zagrać, to mówili: niech pan szuka frajera gdzie indziej.
Muszę zapytać o jedną rzecz – Radek Matusiak wspominał, jak uczył pan piłkarzy stałych fragmentów w Szczakowiance. Wariantów i różnych nazw było tyle, że oni zwyczajnie tego nie ogarniali i stanowiło to powód do żartów.
Stałe fragmenty to moja pasja. Wielu trenerów Ekstraklasy bało się mnie, bo pracowałem nie tylko nad szarańczą, ale też nad wieloma innymi wariantami. Ale w tej sytuacji ma pan rację – tak, popełniłem błąd.
Przepakował pan ich wiedzą?
Dokładnie. To był mój pierwszy klub w Ekstraklasie i chciałem zrobić za dużo na raz. Dziś postępuję zupełnie inaczej. Ten sam jednak Matusiak, który nie strzelił prawie żadnego gola w ciągu roku, chce ośmieszać Szczakowiankę? Ja się swoich błędów nie wstydzę. Czasem miałem przygotowanych osiem schematów stałych fragmentów, więc przeciwnicy grali tak wysoko, że potrafiliśmy mieć dwa rożne na mecz. Jak robię dziś? Na każdy mecz daję nowe schematy, ale zawodnicy sami wybierają tuż przed wykonaniem, który schemat zastosują.
I są w stanie to przyswoić?
To proste jak konstrukcja cepa. Zawodnicy nie lubią pracować nad stałymi fragmentami, bo pewna grupa jest zaangażowana, a reszta asystuje. Widać też od razu, kto wyjdzie w podstawowym składzie. Ktoś powie, że szarańcza to głupia zagrywka, ale wszystko mieliśmy wyliczone.
Skąd pan w ogóle to wziął? Z Bundesligi?
Zauważyłem to w Hiszpanii. Każdy poniedziałkowy Eurogol spędzałem z notesem i czekałem, aż wymyślą coś nowego. Ale zacząłem też urozmaicać. Proszę sprawdzić stałe fragmenty z meczu Polonii Bytom z Lechią, gdy Komorowski strzelił gola stadiony świata. Szarańcza jest zaplanowana. Każdy wie, gdzie ma biec. Ale kiedy prowadziłem Garbarnię, postanowiłem, że nie będę z niej korzystał, bo nie chcę, żeby ludzie mnie tylko z tym kojarzyli. Zdarzało się, że na ulicy słyszałem: „o, idzie ten pan od szarańczy”. Ludzie kojarzyli mnie z szarańczą, a nie z pracą w Ekstraklasie.
Nie da się ukryć, że przylgnęło to do pana wyjątkowo.
Wszyscy tylko drwili, między innymi w Canal+. Czesiu też. Na jednej z przedmeczowych konferencji w Arce powiedział, że ma fantastyczny spray na szarańczę. I co? Prowadził 1:0, a przegrał 1:3 po dwóch szarańczach. Po meczu mu powiedziałem: „oj Czesiu, coś cię dezodorancik zawiódł”. Kiedyś zapytałem Krzyśka Bukalskiego, który z moich rzutów różnych jest dla niego najciekawszy, a on na to, że bezdykusyjnie szarańcza.
To dlaczego nikt tego nie stosuje?
Może się wstydzą, bo jest aż tak kojarzone ze mną? A wie pan, jaki numer zrobił mi Probierz? Prowadziłem Polonię Warszawa, gramy na Jagiellonii, jest rzut rożny, patrzę, a Jaga ustawia szarańczę. Zgłupiałem!
Nie ćwiczył pan defensywy?
Aż mi stanęło w gardle, że jak strzelą mi gola, to cała Polska będzie drwiła, że zostałem pokonany własną bronią. Chwała Bogu, że Probierz wykonał to raz, bo moi też zgłupieli. Ale tego tak łatwo pan nie powstrzyma. Ani strefą, ani kryciem indywidualnym. Nie ma złotego środka. Rozbiegają się na pełnym gazie w swoje sektory i nie zdążysz niczego ustalić pomiędzy obrońcami. Kiedy graliśmy na Cyprze z Koreańczykami, to nas wyciągali za ręce, bo nie dawali sobie rady. Stałe fragmenty to mój konik. Adama Nawałki zresztą też, bo widzimy to po reprezentacji. I wie pan, z czego najbardziej się cieszę? Że ten mega wynik z kadrą zrobił Polak. Utarło się u nas, że w siatkówce czy ręcznej Polak nie ma prawa osiągnąć sukcesu.
W siatkówce akurat obcokrajowcy się bronili.
Ale Polacy też robili wyniki. Beenhakker był noszony na rękach, a na mistrzostwach w 2008 graliśmy najgorszą piłkę. Cieszę się, że Zbyszek Boniek i Adam pokazali, że Polacy nie są matołami i potrafią trafić do takich zawodników jak Lewandowski. Z drużyny wydawało się przeciętnych piłkarzy zrobił zespół, który może się liczyć.
Przeciętnych piłkarzy? Akurat piłkarzy ma świetnych.
Tych samych mieli inni.
Nie do końca.
To kogo nie mieli?
Glik nie był tak skutecznym obrońcą, Krychowiak tak rewelacyjnym pomocnikiem…
A byli w kadrze?
Raz byli, raz nie byli. Milika nie było.
A kto wymyślił Milika?
Nawałka, ale Fornalik ani Smuda…
A czemu Smuda nie znalazł Milika?
Bo Milik był wtedy za młody, ale nie mam absolutnie zamiaru bronić Smudy, jeśli o to pan pyta.
Wie pan, co mi się podoba u Nawałki? Że zamknął kadrę. Zaufał pewnej grupie ludzi i oni o tym wiedzą. Jak było przedtem? Ostatnie rozdanie, nagle nie jedzie Frankowski, a przed Euro 2012 Glik. Nawałka pół roku wcześniej wysyła sygnał: chłopaki przygotowujcie się do mistrzostw, nie stresujcie się, bo w czerwcu nie będziemy czytać, kto jedzie, a kto nie. Po co ta nerwówka? Druga sprawa – miej pan takie szczęście, że Kapustka strzela dwie bramki, a Mila okazuje się odkryciem reprezentacji. Kiedy po mistrzostwie Śląska powiedziałem na gali „Piłki Nożnej” grupie czołowych redaktorów, że Mila jest dla mnie najlepszym ofensywnym pomocnikiem w Polsce, to się śmiali. Ten człapak?!
Sam Smuda tak mówił.
Ale gdyby nie było Mili, to w życiu Śląsk nie zdobyłby mistrzostwa. W kadrze też okazał się odkryciem, a przecież znamy go od lat. I to jest fenomen Nawałki – wiedział, na kogo postawić. Adam miał jednak duże szczęście, że mógł dłużej popracować w klubie. Pokazał, że jak klub zainwestuje w trenera, to każdy może zebrać plony. Kiedy przepracuje pan cztery lata w jednym miejscu, to albo wyjdzie pan na totalnego nieudacznika, albo jest pan mega trenerem. Adam jest świetnym szkoleniowcem, ale kluczowe okazało się zaufanie pani prezydent. A w innych klubach? Wisła w jednym sezonie zmienia czterech trenerów i – niech pan zapyta zawodników – niektórych zwalniano, gdy jeszcze nie nauczyli się wszystkich imion piłkarzy. Gdybym sam dostał taką poważną szansę, to mógłbym powiedzieć, czy jestem dobrym, czy słabym trenerem. Gdyby się nie udało, najwyżej usłyszałbym: „oglądaj sobie piłkę w telewizji”. Czuję jednak, że wciąż nie jestem spełniony.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK