Człowiek, który na boisko mógłby wychodzić w garniturze. Kiedy większość jego kolegów po fachu kosiła rywali równo z trawą, on zdawał się mówić: sorry, panowie, ja tego nie potrzebuję. Gracja, finezja – on to miał. Piłkarz, który wywołuje wyłącznie pozytywne emocje, nawet u kibiców Interu, którzy po derbach w 2009 roku zgotowali mu… owację na stojąco. Paolo Maldini. Od jego debiutu w dorosłej piłce minęło 31 lat. Dalibyście wiarę?
20 stycznia 1985 roku. Nasi rodzice stali w kolejce przeczuwając, że znów dostaną tylko ocet, mniej więcej wtedy lata świetności przeżywał Dżem z Ryśkiem Riedlem, parę miesięcy później półfinale Pucharu Europy znalazł się Panathinaikos. Co tu dużo mówić – szmat czasu. Kiedy w meczu przeciwko Udinese trener dał pograć dobrze zapowiadającemu się 16-latkowi, w Mediolanie pewnie podejrzewano, że to narodziny dużej kariery, w końcu z San Siro witał się syn samego Cesare Maldiniego. Ale że przebije legendę swojego ojca? No, tego nie spodziewał się wtedy chyba nikt.
W piłce klubowej osiągnął wszystko. Choć nie udało mu się przełamać granicy tysiąca meczów w AC Milan i tak w klubowych archiwach figuruje jako piłkarz, który najczęściej przywdziewał czarno-czerwoną koszulkę (902 meczów). I trzeba przyznać, że robił wszystko, żeby tych meczów „odhaczyć” jak najwięcej. Cztery dychy na karku? Eee tam, gramy dalej. Jeśli ktoś z was potrzebuje przepisu na długo wieczność, niech wykręca numer do Paolo.
Jasne, jeżeli chcemy się czepiać możemy mu wypominać brak sukcesu z reprezentacją Włoch, nie wygrał z nią żadnego dużego turnieju, mimo że aż roiło się w niej od graczy światowego formatu. Albo to, że nigdy nie sięgnął po Złotą Piłkę. Indywidualnie i tak został uhonorowany nagrodą dla najlepszego piłkarza roku (1994), a chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że w gąszczu wirtuozów, kreatorów i skutecznych do bólu snajperów, obrońca na zgarnięcie takiej nagrody szanse ma dość… ograniczone.
Paolo Maldini. Żywa legenda.