Reklama

Casual Friday. Jesteśmy piłkocentryczni, ale może czasem zbyt hardkorowi?

redakcja

Autor:redakcja

15 stycznia 2016, 00:00 • 15 min czytania 0 komentarzy

Czym się różni praca dziennikarza politycznego od sportowego? Na czym ma polegać „legiocentryczność” mediów? Który trener regularnie testuje reporterów, a który kapitan odmówił rozmowy przed kamerą? Jak ciekawie przedstawić Macieja Skorżę i dlaczego najważniejsza jest opinia telewidza? O tym wszystkim w dzisiejszym „Casual Friday” opowiada Krzysztof Marciniak, prezenter i komentator NC+.

Casual Friday. Jesteśmy piłkocentryczni, ale może czasem zbyt hardkorowi?

Odnalazłbyś się w tym całym zamieszaniu dotyczącym Trybunału Konstytucyjnego?

Nawet się ostatnio zastanawiałem. Chyba nie. Byłbym tym strasznie zdegustowany. Jak w dziennikarstwie politycznym możesz w ogóle oddzielić swoje poglądy od pracy? Obiektywizm – jak powiedziała Krystyna Pawłowicz – to mit. Jeżeli masz swoje poglądy i z czymś się wyjątkowo nie zgadzasz – a ja się nie zgadzam z sytuacją wokół Trybunału Konstytucyjnego – to trudno byłoby to obiektywnie relacjonować.

Dałoby się w ogóle?

Chyba nie, ale można się starać. Tylko nigdy nie będziesz do końca wiarygodny. Możesz opierać się na suchych faktach i warsztacie, ale gdzie poglądy? Prędzej czy później będziesz musiał je przemycić. To przecież też część warsztatu.

Reklama

Zapytałem cię o to celowo, bo sam kiedyś chciałeś być dziennikarzem politycznym.

Jako młody chłopak czytałem książki Tomasza Lisa. Między innymi: „Co z tą Polską?”. Byłem zafascynowany. To był powiew amerykańskiego podejścia do społeczeństwa obywatelskiego, dziennikarstwa i robienia polityki. Myślałem nawet, że może sam się w nią zaangażuję. Nawet nie jako dziennikarz, tylko może założę partię? Wiesz, to takie szczeniackie myśli. Lis studiował tam, gdzie ja – na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Opowiadał nam nawet o nim doktor Głodowski. Jako student niespecjalnie zdawał egzaminy i interesował się nauką, ale ciągle chodził z książką do angielskiego, wkuwał słówka i czytał o amerykańskiej polityce. Od początku miał na siebie pomysł, a tylko tacy ludzie mogą osiągnąć sukces. Potem wyjechał, został korespondentem w USA, wrócił i wiemy, co działo się potem. Dziś jednak patrzę na tego samego Lisa i… Już jakiś czas temu stał się politykiem i niepotrzebnie udawał dziennikarza. Bo to już udawanie. W trakcie kampanii prezydenckiej jawnie określił się po jednej ze stron, na czym – moim zdaniem – najwięcej stracił. Wystąpienie podczas demonstracji KOD? Sorry, ale to już nie jest dziennikarz.

A ty dlaczego ostatecznie nie wkręciłeś się w politykę? Rzeczywiście miałeś taki plan?

Może nie tyle plan, bo patrzyłem dwutorowo. Sport fascynował mnie od zawsze, ale w liceum i na początku studiów byłem mocno rozpolitykowany. Chciałem poznać te mechanizmy. Sprawdzałem serwisy informacyjne, czytałem gazety i wydawało mi się, że to jest właśnie tworzenie świata, a sport jest przy tym mało istotny.

Jak każdy dziennikarz polityczny.

Ale dość szybko się tego wyzbyłem. Po pierwsze się zniechęciłem, po drugie koledzy i koleżanki ze studiów poszli tę stronę i widziałem, z czym się zmagają.

Reklama

Czyli?

Media są upolitycznione. Pracujesz przez pięć-sześć lat, zmienia się opcja polityczna i nagle cała ekipa zostaje odsunięta. Nowi myślą: „o, to nasza szansa!”, ale za parę lat – albo wcześniej przy przedterminowych wyborach – znowu są na aucie. Nieważne, jakie masz poglądy. Jesteś z nadania tego szefa, więc trzeba cię odsunąć. Rozmawiałem niedawno z kolegą z TVP, który na szczęście pracuje przy telewizji śniadaniowej. On jest spokojny, ale znajomi z redakcji Panoramy, Teleexpressu czy Wiadomości takiego komfortu nie mają. Ludzie robią plany, biorą kredyty, a na koniec nie wiedzą, na czym stoją, tylko dlatego, że ktoś przejął media.

Angażowałeś się na studiach w organizacje polityczne?

Broń Boże. Kolega założył fundację zajmującą się m.in. organizowaniem corocznych happeningów 13. grudnia na Placu Zamkowym i doradzaniem ludziom w sprawach prawniczych. Przy okazji tworzyli pismo „Merkuriusz Uniwersytecki”. Pisałem tam o rzeczach, które mnie poruszały. Wewnętrzne sprawy. Miałem wewnętrzną potrzebę takiej ekspresji, ale gdybym dziś do tego dotarł, to mocno bym się śmiał. Taki młodzieńczy entuzjazm. Kurczę, to, co napiszę, zmieni świat! Ludzie zaczną inaczej myśleć. Nie rozumiałem tego. Możemy dziś z tego żartować, ale na pewno oglądałeś seriale political fiction. W „House of Cards” pewne rzeczy są przerysowane, ale mechanizmy wszędzie są takie same.

Dziennikarze polityczni mają to do siebie, że uważają, iż ich praca jest najważniejsza i najtrudniejsza. Tymczasem wielu tak naprawdę dostaje wszystko na tacy, bo polityk nie patrzy, z kim rozmawia, tylko mówi, co ma powiedzieć, a potem sobie to wrzuca na fanpage. W sporcie częściej trzeba „rzeźbić”.

Zgadzam się. U dziennikarza politycznego najważniejsze są dojścia. Kontakt z tymi, którzy wyniosą ci informacje, wyślą SMS-a: „obradujemy tu i tu” lub dadzą przeciek. To duża polityka. Pracujesz w tej gazecie, to pewnych rzeczy nie pozwolą ci puścić. Możesz mieć dobrego newsa, ale albo zgadzasz się z linią programową, albo nie. W piłce polityka też jest, ale…

… ale – jak wnioskuję z komentarzy – kibice często to wyolbrzymiają.

To prawda. Najczęstszy stereotyp – media legiocentryczne. Wszyscy myślą, że skoro większość redakcji jest ulokowanych w Warszawie, to media muszą być za Legią. To pułapka. Sam wiesz, jak wielu dziennikarzy funkcjonujących w Warszawie nie pochodzi stąd i wręcz – przy zachowaniu profesjonalizmu – ma swoje lokalne sympatie. Ktoś z Krakowa, ktoś ze Śląska, ktoś z Wrocławia. Nie zauważyłem faworyzowania. Oczywiście że o Legii pisze się więcej, bo to duży klub, ale to nie znaczy, że media jej sprzyjają. Jakoś nie widzę przychylniejszych tekstów o Legii niż – nie wiem – o Górniku Zabrze.

Kiedy zdecydowałeś się na sport?

Cały czas robiłem coś w tym kierunku. Mając 17 lat zadzwoniłem do „Piłki Nożnej”, bo wychowałem się na tej gazecie. A potem potoczyło się przypadkowo. Jedna telewizja, druga, teraz trzecia.

I od czego zacząłeś? Dziś większość młodych woli przepisać tekst z „Guardiana” czy „France Football” zamiast wyjść do ludzi. Kiedyś było inaczej.

Kiedy ja zaczynałem, poczta elektroniczna jeszcze nie była popularna. Nie mogłeś przepisywać zagranicznych mediów, bo nie miałeś do nich aż takiego dostępu. Pierwsza rzecz? Jako dzieciak napisałem tekst, jak stworzyć klub, który awansuje do Ligi Mistrzów. Postawiłem tezę, że trzeba powtórzyć schemat z lat 90. Później po przyjściu do redakcji proste rzeczy – tabelki, liczenie itp. Pierwszy wyjazd? Mecz kadry B we Wrocławiu. Rafał Grzelak, Jarosław Bieniuk, Łukasz Madej… I mnóstwo problemów po drodze. Niedziałająca kawiarenka internetowa, przepisywanie w programie bez polskich znaków. Ale czułem, że robię coś wartościowego. Bieniuk to przecież postać. Pan piłkarz z Amiki Wronki. Potem to się urwało. Pracując w NSporcie przez rok siedziałem w redakcji, uczyłem się montażu i podstawowych spraw. Jeżeli gdzieś wychodziłem, to niekoniecznie na piłkę. Raz konferencja kolarska, raz lotnisko, gdzie trzeba przywitać szablistów, raz turniej florecistek. Piłką na dobre zająłem się w Orange Sport. Dwa mecze w kolejce, do tego materiały w tygodniu. Pamiętam materiał o czwórce z Poznania. Kriwiec, Stilić, Rudniew i Peszko. Oparliśmy się na liczbie „4”, która symbolizuje pełnię, jest symbolem doskonałości i szukaliśmy analogii między tymi zawodnikami. O, albo mecz Polonii z Piatem i nietypowy bohater materiału. Pamiętasz Rafała Kwapisza?

Kojarzę nazwisko.

Akurat debiutował, zaliczył kilka interwencji, a Piast niespodziewanie wygrał przy Konwiktorskiej. Zrobiliśmy prosty materiał. Kwapisz opowiadał o poszczególnych sytuacjach boiskowych, a my nakładaliśmy obrazek i przedstawialiśmy jego historię. Ta później okazała się brutalna. Już wtedy wiedziałem, że w akademiku KSZO Ostrowiec nie stronił od alkoholu, ale potem już kompletnie przepadł. Znalazłbyś pewnie podobieństwa do tego waszego wywiadu z chłopakiem z Mazowsza. Jedno mi się tylko nie podobało – co Leszek Milewski zresztą wytłumaczył – jeżeli gość udziela wywiadu anonimowo, to nie powinien obrażać po nazwiskach, np. tego Janka Ciosa.

Wnieśliście w Orange’u powiew świeżości do dziennikarstwa telewizyjnego. Narzucił wam to Janusz Basałaj czy sami doszliście do wniosku, że trzeba wprowadzić coś nowego?

To zajawka tych wszystkich ludzi. Mateusz Święcicki – pierwsza poważna praca. „Wiśnia” – podobnie. Leszek Bartnicki nie, ale dla mnie Orange był pierwszą poważną szansą. Mieliśmy w sobie dużo entuzjazmu. Ale te pomysły nie rodziły się na kolegiach. Siedzieliśmy wieczorami nie przy herbacie i różne rzeczy wpadały do głowy. Podobało mi się, że chłopaki nie chcieli powielać schematów. Szukaliśmy inspiracji. „Wiśnia” ma nietypową proweniencję, bo chodził do szkoły muzycznej, studiował polonistykę i kompletnie nie pasował do wizerunku dziennikarza sportowego zamkniętego w czterech ścianach z piłką. Szukał szerszych inspiracji. Wprowadził wrażliwość, którą każdy złapał pod jego wpływem.

A potem przeniósł to do Łączy nas piłka, gdzie też przełamał pewne bariery.

Wprowadził luz, którego brakowało. Wcześniej wywiady były sztywne. Sztampowe. „Jak zaczęła się przygoda z piłką?”. „Wiśnia” szukał punktów zaczepienia. Robił materiały nie o piłce, ale puszczał je w telewizji sportowej. Nawet ten test na polskość Thiago Cionka – ile tam było piłki? Ale czy był rewolucjonistą? Łukasz poszedł na szerszą skalę, ale sprawdź stare skróty Czarka Olbrychta. To podobna forma. Materiał o hiszpańskiej inkwizycji po ośmiu z rzędu zwycięstwach Odry Wodzisław to majstersztyk, a mówimy o roku 2000, gdy „Wiśnia” na księdza wołał „Zorro”. Łukasz miał jednak to fajne, że nie powielał schematów. A to najczęstsze u dziennikarzy. Młodzi komentatorzy są zapatrzeni w Mateusza Borka czy Andrzeja Twarowskiego i koniecznie chcą być tacy jak oni.

„Wiśnię” wyróżniał luz, a ciebie to, że nie budzisz negatywnych emocji ani hejtu.

To nie ma żadnego znaczenia.

Myślę, że jednak ma.

W kontaktach międzyludzkich tak, ale w dziennikarstwie? Chociaż to fakt, że nie mam zbyt wielu wrogów.

A masz jakichkolwiek?

Żebym się jawnie z kimś nie lubił? Jedna osoba zaszła mi za skórę w Orange’u, ale mniejsza z tym. Dlaczego jednak to nie ma znaczenia? Bo kontakt z piłkarzami mam powierzchowny. Spędzam z nimi godzinę-dwie. Tyle. Jasne, że gdy jesteś zadowolony z życia, to łatwiej złapać pozytywny kontakt, ale nie wyrabiam sobie przyjaźni wśród piłkarzy. Bo jak się przyjaźnisz, to jak masz o kimś powiedzieć coś złego?

A z którymi lubisz współpracować?

Jarek Fojut to super gość. Kto jeszcze? Tomek Frankowski. Przypomniało mi się, bo spędzaliśmy przypadkowo Sylwestra w tym samym miejscu. Zawsze wzbudzał we mnie respekt. Ma spokój, dystans i nie nawiązuje bliższych relacji, ale jest niesamowicie inteligentny. O czymkolwiek rozmawialiśmy – zawsze czerpałem z tego przyjemność. Z obecnych ligowców fajne wrażenie robi Bartek Szeliga z Piasta. Uśmiechnięty i otwarty. To samo Łukasz Budziłek. Od razu wyczuwasz pozytywne fluidy, że ktoś ma podobne usposobienie. Wiem, że jeżeli o coś zapytam, to się uśmiechną, a nie obrażą.

Zdarzyło ci się, że się ktoś obraził?
Standardowo przetestował mnie Michał Probierz jak każdego początkującego dziennikarza. Jagiellonia miała mecz po przerwie reprezentacyjnej, kiedy dziewięciu piłkarzy wyjechało na zgrupowania. Sformułowanie „Wirus FIFA” nie było jeszcze tak popularne, więc go o to zapytałem.

– Czy wie pan, co to jest wirus FIFA?
– Nie, nie wiem.

Zaczynam mu tłumaczyć, a on: „ja akurat podchodzę do tego spokojnie”. Dwa sformułowania, których zawsze używa. „Akurat” i „podchodzę do tego spokojnie”. Kiedy słucham rozmów z Probierzem, wręcz zaczynam je liczyć! Widziałeś jego rozmowę z „Wiśnią?”. Łukasz pyta:

– Panie trenerze, czy można powiedzieć, ze Michał Probierz jest postacią popkultury?
– Nie no, musi mi pan najpierw wytłumaczyć, co to jest popkultura.

No i „Wiśnię” zamurowało. Bo jak mu to wyjaśnić? Nie spodziewał się takiej odpowiedzi, ale taki jest Probierz. Zawsze testuje twoją czujność, co nie oznacza, że ma złe intencje. Wręcz dobrze, że to robi.

Bo macie w programie odpowiednią temperaturę.

Prawie wszystkie rozmówki są wygładzone. Cokolwiek powiesz, piłkarz odpowie tak samo. Najlepiej to było widać przy „Supernova TV”. Przychodził kompletnie nieprzygotowany reporter i pytał: „dlaczego w tej połowie gracie na tę bramkę, a w drugiej na drugą? Nie przeszkadza to wam?”, na co piłkarz: „tak się gra, jak przeciwnik pozwala”. Schemat. Czasem wolę, żeby ktoś skontrował, nawet niekoniecznie sympatycznie. Trzeb wybrnąć, ale coś się dzieje.

WROCLAW 17.05.2015 MECZ 32. KOLEJKA T-MOBILE EKSTRAKLASA SEZON 2014/15: SLASK WROCLAW - LEGIA WARSZAWA 1:1 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH: SLASK WROCLAW - LEGIA WARSAW 1:1 KRZYSZTOF MARCINIAK FOT. PIOTR KUCZA/NEWSPIX.PL --- Newspix.pl

Olał cię kiedyś ktoś przy tych rozmowach pomeczowych lub w przerwie?

Zawsze mi szkoda tych, którzy przegrywają, ale przecież nie będę ich pocieszał. Kiedy jestem na meczu z Darią lub Paulą, to zwykle mówię: „idź ty, z tobą pogada. Kobieta łagodzi obyczaje i nie będzie mu tak przykro”. Pamiętam mecz Piast z Ruchem. Mateusz Cichocki mówi, że nie wie dokładnie, jak sytuacja wyglądała i czy piłka przeleciała po jego głowie. Ja na to: „widzieliśmy w powtórce, chyba twój samobój”. „Aha, to dziękuję”. W obrazku wyszło zabawnie. Pytałeś, czy ktoś mnie olał – tak, nieoczekiwanie odmówił mi Ivica Vrdoljak, o czym powiedziałem na antenie, bo było to nie fair. Gdyby to był normalny piłkarz – okej, rozumiem. Ale był kapitanem, zszedł szybciej i siedział na ławce. Zazwyczaj w takich sytuacjach mamy ciśnienie z wozu transmisyjnego, żeby wziąć kogoś z ławki, bo można nagrać od razu i nie trzeba czekać, aż podziękują kibicom. Więc biorę tego Ivicę, a on: „Nie”. „Stań jako kapitan, kto ma mówić jeśli nie ty?”. A on jak mantra: „nie mogę, nie mogę”.

A z którym komentatorem najlepiej ci się współpracuje?

Lubię z Krzyśkiem Przytułą, bo jest perfekcyjnie przygotowany i rozumie rolę eksperta. Mówi te rzeczy, których komentator nie zauważa. Klasa sama w sobie to „Baszczu”. Teraz z widomych przyczyn nie może komentować Ekstraklasy, ale kiedy przyjeżdża na Ligę Mistrzów, to z góry wiem, że program będzie miał temperaturę. Żałuję, że podjął pracę w Termalice, bo byłby idealny do programu „Po Godzinach”.

Właśnie – sam to wymyśliłeś?

Leżąc na plaży w Hiszpanii odebrałem telefon: „słuchaj, chcemy nowy program. Luźniejsza konwencja. Poniedziałek. Byłbyś zainteresowany? To pomyśl, jak to powinno wyglądać”. Już cztery lata temu kiedy przychodziłem do Canalu, miał powstać taki program, którego pomysłodawcą był Andrzej Twarowski, więc zebrałem trochę tych pomysłów, a potem przy zimnym piwku ze znajomymi dorzucaliśmy kolejne. Celowo pytałem ich, bo nie interesują się piłką. Koleżanka projektuje żakiety dla kobiet i powiedziała, że chętnie by zobaczyła, jak piłkarze się ubierają. Zapisałem sporo tych lifestyle’owych tematów, wróciłem do Polski i wyszło, że mógłbym na tej bazie zrobić 20 programów. Już wcześniej powstała „grupa Łasica” – zespół młodych, zdolnych ludzi, którzy teraz się tym zajmują i nagrywamy. A, no i miałem inny pomysł na nazwę.

Jaki?

„Po kolejce”. Żeby było trochę dwuznacznie.

To lepsze niż „Po Godzinach”.

Ale musiało tak zostać.

To o tyle fajny program, że łączy sprawy merytoryczne właśnie z lifestylem. Nie masz wrażenia, że wielu dziennikarzy tak bardzo skupia się na fachowości, że zapomina, iż sport to też rozrywka i koniec końców trochę brakuje w tym życia?

Sam chętnie skupiłbym się na taktyce, ale trzeba zadać ważne pytanie: czego oczekuje widz? Przy Lidze Mistrzów chce szybko bramek, dlatego – nie wiem, czy zwróciłeś uwagę – przyspieszyliśmy magazyn. Poniedziałkowy program ma być jednak luźniejszy i przyciągnąć trochę inny profil widza. Jak my to mówimy – mniej hardkorowego kibica. Kogoś, kto obejrzy dwie transmisje tygodniowo, ale pomyśli: „to coś nowego” i się uśmiechnie. Zobaczy Hamalainena mówiącego „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”, Fojuta i Czerwińskiego testujących swoją znajomość lub materiał o cieszynkach. Na YouTube paradoksalnie najlepiej oglądał się materiał o butach, który kupiłem do programu, ale nie uznałem za nie wiadomo jak wybitny. Dzisiaj wszyscy chcą być fachowi, ale czy zainteresuje to kibica? Czy telewidzowie chcą słuchać dyskusji, czy zespół ma pomocnika grającego 50/50 czy 60/40 na korzyść defensywy albo czy prawy obrońca dośrodkowuje biegnąc do linii, czy złamie do środka? Mnie i ciebie to interesuje, ale odbiorcy niekoniecznie. Jasne, sprzedaj takie fakty, ale daj też coś innego. Czasem rozmawiam z kibicami w mniej formalnych sytuacjach i przekonuję się, że patrzą innymi kategoriami. My jesteśmy piłkocentryczni, ale może zarazem jesteśmy zbyt hardkorowi i trzeba to wypośrodkować z uwagi na widza?

A jakimi kategoriami myśli dziś telewidz?

Media się tabloidyzują i skracają przekaz. Mnie się to nie podoba, bo za wszystkim musi stać treść, ale forma też musi być atrakcyjna. Zawsze mówię: „podaj to tak, żeby było fajne”. W przerwie zimowej staram się oglądać jak najwięcej zagranicznych magazynów. Na przykład „Match of the day”. W studiu Gary Lineker, Alan Shearer i Graeme Le Saux lub Danny Murphy. Tacy eksperci, a wiesz, ile trwa analiza hitu? Cztery minuty. Chelsea – Manchester 0:0. Mają powody do zadowolenia, bo wreszcie nie przegrali, Shearer się zgadza, po minucie analiza, potem wypowiedź Wrighta: „okej, ale zauważmy to i to”, przed nimi trudny kalendarz, jedna grafika i tyle. Lineker też nie stara się być mądrzejszy i pokazywać, że wie wszystko. Nie ma systemu taktycznego, przesuwania, zawężania i strefy – to wszystko jest fajne, ale kibic po kolejce chce zobaczyć gole. Skrót, kontrowersje i krótką rozmowę. Sam najchętniej oglądałbym 30 minut analiz i też mi się wydawało, że to jest super, ale niekoniecznie. Prowadząc zajęcia ze studentami dałem im zadanie: wymyślcie na szybko materiał. Rzucają kolejne pomysły i nagle – bo to Poznań – pada: „Analiza gry Lecha w meczu z Legią”.

– No dobra, ale kogo to zainteresuje oprócz ciebie? – pytam.
– No wszystkich.
– A nie uważasz, że gdybyś pokazał piłkarza Lecha od innej strony, to byłoby ciekawsze?
– Nie, musi być fachowo.
– Stary, to ty tak myślisz, ale robisz to dla ludzi. Oni niekoniecznie będą zachwyceni.

Inny chłopak, Szymon Ratajczak, wpadł na świetny pomysł. Największa pasja Skorży? Formuła 1. Zaproponował, żeby zabrać go do warsztatu samochodowego, otworzyć maskę, pokazać bebechy auta i poprosić Skorżę, żeby porównał zawartość samochodu do drużyny piłkarskiej. Wystarczyło otworzyć jedną furtkę, by wpaść na taki pomysł, a nie analizę taktyczną Trałki. Ostatnio wykopaliśmy z archiwum mecz GKS Katowice z Olimpią Poznań. Węgrzyn kontra Mielcarski. Wielokrotnie opowiadali o tym w redakcji, a teraz udało się to odtworzyć. W ogóle nie skupiali się na piłce, tylko na sobie. Regularnie się tłukli. Piłka leci w pole karne, a ci się okładają pięściami! Mielcarski wbiega szukając miejsca, a Kazek nawet nie wie, gdzie jest piłka, tylko wali go w plecy. Sędzia oczywiście nie widzi.

Dziś to brzmi mało wiarygodnie, ale to prawda, że ty siebie nie widziałeś w studiu?

Bardziej nie widziałem siebie w telewizji. Myślałem, że pisanie to najfajniejsza część dziennikarstwa. Podpisujesz tekst, widzisz nazwisko wydrukowane w gazecie, a telewizja wydawała mi się płytka. Ostatecznie spędziłem z niej prawie dziesięć lat. Cztery lata w Canale, z 1,5 roku w Orange’u plus NSport. I myślałem, że widziałem już wszystko aż do jednego z ostatnich programów… Zaczynamy sobie rozmawiać w „Po godzinach” z Radkiem Majdanem, rzucam dwie kwestie, mówię, że zaraz zobaczymy pierwszy materiał i słyszę komunikat: „nie zobaczymy, nie ma tego. Gadaj”. No to jadę, jeszcze jedna kwestia, chwilowe problemy techniczne, robię, co mogę, żeby kupić czas, aż słyszę na uchu: „nie ma nic. Wywaliło całą maszynę”.

W której minucie programu?

W drugiej! Ledwo zdążyłem się przywitać, a to leciało na żywo! Gram dalej na czas, mówię: „Radek, mamy taką sytuację, kiedy możemy sobie porozmawiać o wszystkim” i zaczynam go pytać, jak spędził ostatni weekend. Radek na szczęście potrafi pociągnąć każdy temat. Nie zapomniał języka w gębie, ale ta niezręczna sytuacja trwa. Minęło półtorej minuty, czyli w telewizji prawdziwa wieczność, aż dostaję sygnał: „jest! Udało się postawić serwer na nogi”. Doświadczenie uczy, żeby nie panikować.

Tak jak wtedy, kiedy w Orange’u na żywo spadła wam szklanka.

No, spadła, ale co mieliśmy zrobić? Przerwać program? Może się zdarzyć każdemu, to i zdarzyło się w telewizji.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA

Najnowsze

Hiszpania

Po wielu latach zobaczymy rywalizację Realu z Milanem, czyli święto imienia Carlo Ancelottiego

Radosław Laudański
1
Po wielu latach zobaczymy rywalizację Realu z Milanem, czyli święto imienia Carlo Ancelottiego

Weszło

Lekkoatletyka

Gdzie leży limit ludzkiego organizmu? „Ktoś przebiegnie maraton w godzinę i 55 minut”

Jakub Radomski
8
Gdzie leży limit ludzkiego organizmu? „Ktoś przebiegnie maraton w godzinę i 55 minut”
Piłka nożna

Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Szymon Janczyk
20
Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Komentarze

0 komentarzy

Loading...