Reklama

Dźwigałę wysłali na testy do Chin i… kompletnie o nim zapomnieli

redakcja

Autor:redakcja

14 stycznia 2016, 11:27 • 16 min czytania 0 komentarzy

O prezesie, który zgodził się na rzuconą kwotę bez negocjacji i sam proponował podwyżkę. O Jacku Wiśniewskim, którego pobudziła… kulka z papieru. Także o amatorskim graniu w lidze szóstek równolegle do tego zawodowego w klubie. Dariusz Dźwigała to dość charakterny człowiek i taka też jest ta rozmowa. Zapraszamy na kolejny odcinek “Ale to już było”.   

Dźwigałę wysłali na testy do Chin i… kompletnie o nim zapomnieli

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?

Nieskromnie powiem, że niedosyt. Stać mnie było na dużo, dużo więcej. Teraz mogę się porównać z zawodnikami, którzy osiągnęli ode mnie o wiele więcej. Co prawda tylko na poziomie old boyów, ale umiejętności się przecież nie zapomina. Miałem potencjał na większe granie. 2-3 razy podchodziłem do Legii, ale w tamtym okresie był w Warszawie lepszy ode mnie Leszek Pisz, nie dane mi było podjąć rywalizacji. Duży wpływ na moją karierę – jeśli tak mogę nazwać tę przygodę z piłką – miał też brak menedżera. Takie to były czasy, że nie ufało się agentom. Nie miałem przekonania, że ktoś może mi pomóc. Dziś wiem, że to był duży błąd.

Ja kochałem piłkę i oprócz tego, że grałem w nią zawodowo, występowałem też w lidze szóstek. Ówczesny sztab Polonii złapał mnie na gorącym uczynku dzień przed meczem. Trochę przez tę grę na dwa fronty rozmieniałem się na drobne.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?

Reklama

Zdecydowanie więcej mam tych niespełnionych.

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?

W Pogoni zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski, ale byliśmy naprawdę bardzo blisko mistrza. Druga sprawa – nie było mi dane pojechać na reprezentację Polski, choćby na konsultacje. Na dużym boisku z orzełkiem nigdy nie zagrałem, jedynie na hali. Kolejna rzecz – brak sukcesu poza Polską. Udało mi się wyjechać dwa razy. Za pierwszym byłem „w posiadaniu” prezesa Marka Wielgusa, który miał moją kartę zawodniczą. Zostałem wypożyczony do Hapoelu Kfar Saba, ale podczas mojego pobytu w Izraelu prezes zginął w katastrofie lotniczej. Doszły mnie słuchy, że Hapoel nie zapłacił za mnie pieniędzy. Krzysztof Dmoszyński, który decydował o moim losie, kazał wrócić.

Za to w Turcji nie sprawdziłem się jako piłkarz, czegoś mi zabrakło. Może mocnego charakteru? Zostałem ściągnięty do Diyarbakirsporu i nie przekonałem do siebie trenera, który w międzyczasie został zwolniony. U następnego nie zagrałem ani minuty. Pamiętam, że raz rozgrzewałem się cały mecz, ale i tak nie wszedłem choćby na chwilę. Postanowiłem, że to nie ma sensu, sam sobie ten pobyt w Turcji skróciłem. Wręcz nalegałem, żeby mnie zwolniono przed świętami Bożego Narodzenia, których nie chciałem spędzać sam, siedząc zdołowany w obcym kraju. Klub się rzecz jasna zgodził, ale musiałem zrezygnować z pieniędzy, które miałem zakontraktowane.

Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?

Miałem trzy takie sytuacje. Pierwsza – przymierzano mnie do jednego ze szwajcarskich klubów. Oprócz tego byłem wysłany na testy do jednego z klubów w Chinach, ale po pierwszym meczu sparingowym… zupełnie o mnie zapomniano. Mieli przyjechać po mnie na trening, ale nikt się nie pojawił. Menedżer, który mnie tam wysłał nie odbierał telefonów, a ja przez kilka dni nie mając z nikim kontaktu siedziałem w hotelu i myślałem, jak wrócić do Polski. Poza tym byłem w Bangladeszu na mistrzostwach świata klubów kolejowych, tam graliśmy w finale, a ja zostałem najlepszym zawodnikiem turnieju, co zaowocowało ofertą od Krylji Sowietow Samary, ale Polonia nie była zbyt bardzo zainteresowana, żeby mnie puścić. Byłem kapitanem, walczyliśmy o awans do ekstraklasy. Nic z tego nie wyszło.

Reklama

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?

To raczej piłkarze starszej daty jak – mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi – Janek Karaś. Bardzo dużo podpowiadał, był nieoceniony jeśli chodzi o spokój na boisku, poruszanie się. Pamiętam, że bardzo trzymał dyscyplinę taktyczną i wręcz nie dało się go zobaczyć gdzieś w bocznej strefie. Król środka. Widział, kiedy miał czas na przyjęcie, jeśli nie miał – szybko podawał. Oczy dookoła głowy. Świetnie mi się z nim grało. Oprócz tego Janek Urban, Jerzy Podbrożny, Brasilia, Andrzej Kozakiewicz, Robert Chełstowski, Witek Kompa, Paweł Drumlak, który też mógł osiągnąć dużo więcej. Była ich cała masa. Ja lubiłem grać z zawodnikami o charakterystyce „piłkarskiej”. Z takimi, którzy dobrze czuli się w tłoku, w małej grze.

Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?

Gheorghe Hagi. Byliśmy z Pogonią Szczecin na Antalya Cup i wtedy miałem okazję przeciwko niemu zagrać. Maradona Karpat, tak to się wtedy o nim mówiło. Ja się skupiam na środkowych pomocnikach, bo sam nim byłem. Wiadomo, koszula bliższa ciału. Ale nie na rozbijaczach, a takich, co kreowali. A Hagi widział wszystko na boisku. Geniusz.

Najlepszy trener, który pana trenował?

Może będę mało oryginalny, bo od każdego coś wyciągnąłem. Najwięcej zawdzięczam chyba trenerowi Ochmańskiemu. To on wziął mnie za uszy ze szkoły podstawowej. Był kiedyś taki turniej na warszawskich błoniach, grano o złotą piłkę, ja reprezentowałem wówczas szkołę 120. Trener Ochmański daleko do mnie nie miał, bo musiał przejść tylko przez ulicę Zieleniecką. Spotkaliśmy się, zaproponował mi grę w Drukarzu Warszawa. Mieszkałem na Kinowej, czyli dwa przystanki od klubu. I tak to się zaczęło. Ja byłem wychowany bez ojca, zmarł jak miałem dziewięć miesięcy. Z perspektywy czasu – to trener Ochmański mnie ukształtował jako człowieka. Oczywiście, mama i rodzeństwo także, ale to on mnie ustawiał mnie nie tylko na boisku, ale i poza nim.

Wiele wyniosłem z tego okresu, co przekładam także na swoją pracę, na wychowanie swoich dzieci. Co takiego we mnie zaszczepił? Dyscyplinę, punktualność. Nienawidzę się spóźniać. Jak się z kimś umawiam to zawsze jestem w porę, tego też wymagam od innych. No i charakter. Przekonanie, że nie można się mazać ze strupkiem. Jak już się nie ma sił to trzeba dać z siebie jeszcze więcej. Zresztą, ja wychowałem się na Pradze, środowisko też mi sporo dało. Z rzeczy typowo piłkarskich – przykładał dużą wagę do niuansów technicznych. Gra lewą nogą, spojrzenie peryferyczne, zabraniał wykopywania piłek, nawet kosztem straty.

Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?

Może nie w takim kontekście, że to najgorsi trenerzy, ale było kilku, którzy na mnie nie stawiali. Kiedy do Pogoni przychodził zaciąg piłkarzy, trener Wójcik nie widział mnie w jedenastce. Twierdził, że Darek Gęsior i Paweł Drumlak będą mu ciągnęli grę. Nie ukrywam, że byłem typem zawodnika, który lubił wsparcie trenera, wtedy u Wójcika nie czułem się pewnie. Za chwilkę przyszedł trener Lorens, postawił na mnie i zacząłem rosnąć jak na drożdżach. Mówił: „Dźwigu, od ciebie zaczynam skład”. To był jeden z piękniejszych okresów w mojej karierze.

Źle się czułem także w GKS-ie, kiedy prowadził go trener Koniarek. Pamiętam też przykrą sytuację u trenera Engela, kiedy powiedział mi w grudniu, żebym szukał sobie klubu, bo nie mam żadnych szans na wygranie rywalizacji na swojej pozycji. Bardzo mnie to zabolało, że ktoś skreśla mnie jeszcze przed okresem przygotowawczym. Powiedziałem sobie, że udowodnię trenerowi, że jednak będę grał i nie odejdę. Wyszło na moje – grałem w pierwszym składzie i byłem kapitanem. Warto walczyć o swoje, pokazać charakter. Myślę, że mu zaimponowałem. Ostatnio miałem podobną sytuację z jednym ze swoich zawodników, których prowadzę w Dolcanie. Nie spełniał oczekiwań, ale powiedział, że zostanie w klubie i udowodni swoją wartość. Powiedziałem: „okej, walcz”. No i wygrał rywalizację. Takich zawodników cenię.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz? 

Może i był, ale nigdy nie byłem tego świadomy.

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie? 

Mnie raczej nikt nie zrobił czegoś, co bym zapamiętał. Ale ja jestem bardzo wesołą osobą i często brałem udział w robieniu różnych żartów kolegom, jednak bardziej byłem inicjatorem niż wykonawcą.

Najlepszy żart, który wykręcił pan?

W Górniku Zabrze graliśmy z Piotrem Rockim i Jackiem Wiśniewskim, przed jednym z meczów „Roki” wpadł na pomysł, żeby jeszcze bardziej pobudzić „Wiśnię”. To znaczy wiadomo, że on był już zawsze tak pobudzony, że nie dało się bardziej, ale postanowiliśmy go wkręcić. Piotrek ulepił z kartki papieru taką kuleczkę a’la proszek i powiedział:
– „Wiśnia”, weź, po tym to dopiero będziesz miał power.
A ten wziął, popił litrem wody i wyszedł na mecz. Potem pytamy go:
– I jak?
– Super! Co to było? Ekstra!
W piłce największe znaczenie ma głowa i wiara w to, co się robi. „Wiśnia” uwierzył aż za bardzo, że to coś, co wziął, na serio go pobudzi. 

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?

Całe życie byłem związany z piłką, jak byłem młody to z nią spałem. Wcześnie zacząłem grać, wytrwałem aż do 36 roku życia. Naturalne było, że zostanę przy futbolu. Jako zawodnik chciałem bardzo pracować z młodzieżą, uważałem, że tam tkwi największy problem polskiej piłki. W przekazie, wyciąganiu z młodych chłopaków niuansów, w nauczaniu techniki. Tak się stało, jeszcze jako zawodnik pracowałem w KS Wesoła, prowadziłem tam swoich synów. Chciałem się temu poświęcić, ale realia były jakie były, a z czegoś żyć trzeba. Z czasem zacząłem się zastanawiać nad pracą z seniorami, a w zasadzie przekonała mnie do tego kierowniczka Startu Otwock, pani Dorota Mądra. Mówiła: – Darek, zrób papiery trenerskie, nigdy nie wiesz, co będzie. Z perspektywy czasu muszę jej podziękować, bo spełniam się w tym, co robię.

Jestem dobrym trenerem i wiem, że poradzę sobie na każdym poziomie, na którym dostanę szansę. Czuję piłkę i widzę, że jest dużo problemów, nawet na tym najwyższym poziomie. Dużo przeszkadzamy na boisku, mało kreujemy. Widać to choćby po europejskich pucharach, w których odstajemy od innych. Za mało jest w tym wszystkim gry w piłkę. Mój cel? Może ktoś będzie się ze mnie śmiał, ale chcę pracować jak najwyżej. A wiadomo, że najwyżej jest reprezentacja Polski. Każdy ma swoje marzenia, mam i ja.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?

Byłem raczej w klubach, w których mało się zarabiało. Zostałem wychowany w biednym domu, bez ojca, z czwórką rodzeństwa i mamą pracującą w dwóch miejscach na raz. Nie wydawałem głupio pieniędzy.

Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?

Najlepszą moją inwestycją było wykupienie swojej własnej karty zawodniczej i odsprzedanie jej po kilku miesiącach z zyskiem. Przylgnęła do mnie łatka, że patrzę na złotówkę dziesięć razy zanim ją wydam. Raczej nie jestem osobą, która lubi się lansować.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?

Gry hazardowe, maszyny, kasyno – to nie wchodzi w grę. Bywałem w kasynie jako towarzysz, ale w ogóle mnie to nie ciągnie. Tyle co poker na symboliczne pieniądze, ale to bardziej dla zabicia czasu w drodze na mecz. Mój jedyny hazard to totolotek, kiedy się dowiem, że jest duża kumulacja.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?

Awans z Polonią Warszawa do ekstraklasy. Historyczna sprawa, bo miałem szansę debiutu w najwyższej lidze. No i awans do europejskich pucharów z Pogonią. Ostatecznie odpadliśmy po bramce w doliczonym czasie z Reykjavikiem.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?

Tak jak mówiłem wcześniej – bardzo cenię „piłkarzy”, takich, co grają kreatywnie. Na pewno chciałbym zagrać z Dudą, podoba mi się Jevtić, może jeszcze Janota. Ich już nie ma w ekstraklasie, ale to była duża przyjemność prowadzić Daniego Quintanę czy Tomka Frankowskiego. „Franek” to w ogóle jest fenomen. Biegał za bramkarzami, we wszystkich badaniach wydolnościowych wypadał fatalnie. Ale ten instynkt, kultura gry, operowanie piłką… Jak na polskie warunki – prawdziwy geniusz.

Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?

U Janka Urbana. Grałem z nim w piłkę, wiem, jaki jest. Prawie w każdym miejscu pokazuje, że zna się na fachu. Imponuje mi także Wojciech Stawowy. Okej, jak na razie mu nie poszło, ale dla mnie jakość trenera wyznacza przełożenie jego myśli na zespół. W każdym klubie Stawowego widać było odciśnięte piętno trenera. Skutek był różny, jasne, ale nie można mu odmówić, że nie zaszczepiał stylu. Jakby trener Stawowy trafił do klubu o dużym potencjale finansowym, mógłby stworzyć coś fajnego. Myślę, że polskie kluby powinny iść w tym kierunku. One nie mają żadnej ciągłości. Zobaczmy na Barcelonę – obojętnie, kto będzie szkoleniowcem, klub będzie grał podobny futbol. A u nas? Jeden trener okaże się słaby, ściąga się innego o zupełnie innym pomyśle na grę. Skaczemy z kwiatka na kwiatek. Zero ciągłości, cierpliwości, schematów.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?

Wchodząc do Polonii jako 17-latek ci piłkarze zrobili na mnie takie wrażenie, że uważam, iż poziom czysto techniczny jest obecnie niższy. Motoryka poszła za to w górę. Teraz bez siły, bez szybkości nie zajdzie się na wysoki poziom. Dziś na poziomie ekstraklasy są zawodnicy, którzy mieliby kiedyś problem, żeby załapać się w ogóle do meczowej kadry. Za dużo jest wciskania zagranicznych piłkarzy o średnim potencjale. A ja uważam, że powinniśmy stawiać na zdolną młodzież, bo taką mamy. Niestety, obcokrajowcy są często tańsi niż nasi. Też prowadzę kilku zdolnych piłkarzy i powiedziałem im wprost: „jeśli zgłosi się po was klub z ekstraklasy, nie będę robił wam problemów”. Oczywiście, jeśli przy okazji dobrze wyjdzie na tym klub.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?

Prezent, który dostałem od brata jako dziecko. Buty huragany, pomalowane złotą farbą z wkręcanymi korkami. Mój brat kupił je na bazarze, na giełdzie sportowej. Ryczałem jak bóbr jak szedłem pograć w tych butach i nadepnąłem na szkło.

Pierwszy samochód?

Fiat 132. Kiedyś chyba rząd jeździł takimi samochodami, one miały dość duże silniki. Tydzień po zdaniu prawa jazdy wyprzedzałem autobus i uderzyłem w niego prawym bokiem.

Najlepszy samochód?

Honda Accord Coupe, ale najbardziej praktyczny samochód, który miałem i nadal mam to Volvo XC 90. Mamy liczną rodzinę, więc na dłuższą wyprawę jest najwygodniejszy.

Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?

Adam Dźwigała! Całe to pokolenie ma duży potencjał. Linetty, Kapustka. Pamiętam jak w Jagiellonii nie przedłużono z nami kontraktów i pojechałem do Turcji na staż. W okresie przygotowawczym miałem przyjemność mieszkania w hotelu z Cracovią i trochę ją podpatrywałem. To było jeszcze za trenera Stawowego. W oko wpadł mi właśnie Kapustka. Pamiętam, że mówiłem do Piotra Burlikowskiego, z którym wtedy mieszkałem, że ten chłopak zrobi karierę. Jak widać się nie pomyliłem. Mam nosa do wyłapywania perełek. Poza tym mogę wskazać Mystkowskiego z Jagiellonii, Nalepę z Arki i Igora Sapałę z Dolcanu.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć? 

Był taki jeden artykuł, wywiad z moim kolegą z boiska, szkalujący moją osobę. Brednie wyssane z palca, ale potem ten kolega mnie przeprosił, dziś mu to wybaczyłem i nie wracam do tego. Jednak od tamtej pory mam dystans do niektórych doniesień prasowych.

Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?

Ja nie cierpię spędzać czasu bezczynnie. W każdej wolnej chwili aktywnie wypoczywałem. Grałem w karty, w tenisa stołowego. Nie jestem osobą, która lubi przeleżeć dzień w łóżku. Zawsze na nogach.

Ulubiony komentator?

Duże wrażenie robił komentarz pana Jana Ciszewskiego. Obecnie bardzo dobrze słucha się Mateusza Borka. Ma fajny przekaz. Jeszcze Jacek Laskowski.

Ulubiony ekspert?

Grzesiek Mielcarski, Kaziu Węgrzyn, Kamil Kosowski. Rzeczowi, potrafią dobrze wychwycić niuanse i przekazać je publiczności.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?

Piotrek Rocki. Wiecznie uśmiechnięty, zawsze szukał jaj w szatni. Do tego śp. Krzysio Jasiński. Jak się spotykaliśmy we trzech to zamiast grać cały czas się śmialiśmy. Sypali żartami jak z rękawa. Jeszcze dodałbym Antka Łukasiewicza i Adama Warszawskiego.

Największy pantoflarz?

Nie pamiętam, żeby ktoś siedział pod pantoflem.

Najlepszy podrywacz?

Taka łatka – może nie podrywacza, ale osoby, którą uwielbiają kobiety – przylgnęła do Radka Majdana, więc chyba jego muszę wskazać.

Największy modniś?

Też Radek Majdan. Ekstrawagancki gust. Zawsze wszystko dobrze dobrane. Też Krzysiek Przytuła. Kiedyś wracaliśmy z turnieju z Maćkiem Szczęsnym i ten podsumował, że Krzysiek to Sherlock Holmes, taki angielski styl.

Najlepszy prezes?

Śp. Jan Raniecki i Sabri Bekdas. U prezesa Jana Ranieckiego nie trzeba było mieć podpisanych dokumentów, żeby wywiązał się z obietnic. Pensje na czas co do dnia. Prezes Bekdas też był sprawiedliwy i słowny. Pamiętam, jak przychodziłem z Górnika Zabrze do Pogoni i prezes Sabri pyta mnie:
– No dobra, to ile chcesz?
A ja, żeby mieć z czego zbijać, dałem kwotę dwa razy większą niż ta, którą miałem w Górniku. Prezes na to:
– Okej, ale w jakiej walucie?
A ja… zgłupiałem. – No w złotówkach – mówię.
Podpisaliśmy. Za jakiś czas sam do mnie przyszedł i powiedział:
– Darek, przyszli nowi zawodnicy, którzy zarabiają więcej od ciebie. Ty jesteś kapitanem, ważną osobą…
I sam zaproponował mi podwyżkę. Zachowanie w polskich realiach wówczas niespotykane.

Warto przytoczyć też jak po powrocie z Turcji, gdzie jak wspomniałem straciłem sporo pieniędzy, renegocjował ze mną kontrakt, żebym nie był do tyłu. Tych pieniędzy później za prezesa Gondora i tak nie dostałem, natomiast liczy się gest.

Najgorszy prezes?

Nie mam żadnego prezesa, którego nie chcę znać albo któremu nie podałbym ręki. Różne były sytuacje w klubach, ale nikt nie robił niczego celowo. Ja jestem osobą, która szybko wybacza i nie umie się gniewać, nawet jak ktoś drugi zrobi mi sporą krzywdę.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?

Trzy-cztery miesiące w Polonii Warszawa. Pamiętam, że nawet w wigilię pojechaliśmy do klubu, żeby dostać jakieś zaliczki na prezenty. Oprócz tego było też opóźnienie po odejściu prezesa Bekdasa z Pogoni.

Alkohol w sezonie?

Tak, nie ma co ściemniać. Piłkarze lubią piwo, spotykaliśmy się z rodzinami. Czasem nawet trener pozwalał wypić jedno czy dwa piwa po meczu. Normalna rzecz. Teraz ta świadomość wśród piłkarzy jest większa. Obserwuję zawodników i widzę, że piłkarze dążą do profesjonalizmu.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?

Utrzymuję kontakt z wieloma osobami. Olek Moskalewicz, Radek Majdan, Bartek Ława, Antek Łukasiewicz, Igor Gołaszewski, Sebastian Kęska, Kamil Kosowski, Piotrek Rocki, Jacek Wiśniewski, Jarek Mazurkiewicz, moja żona jest zresztą chrzestną jego córki. Byłem lubianą osobą, w większości klubów miałem mocną pozycję, więc trochę kolegów mi z czasów kariery pozostało.

Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?

Z kolegą na plecach? Zdarzało się, że kiedy przegrało się jakąś gierkę to wnosiło się kogoś do szatni. Ale doskonale pamiętam te obozy w górach. Dla mnie to była największa kara. Ja lubiłem biegać, ale to musiał być bieg z piłką. Jak się dowiadywałem przed treningiem, że mamy 20 razy 400 to psychicznie siadałem i się blokowałem. Katorga. Mogłem grać trzy-cztery mecze pod rząd, bo to zmęczenie było inne. Mam świadomość, że to przygotowanie fizyczne było potrzebne. Największy plus – tam się kształtowało charaktery. Teraz trener Szukiełowicz poszedł w tym kierunku. Osobiście jako trener wszystko robię z piłkami, ale każda metoda jest dobra, byle była skuteczna.

W Turcji także było ciężko. W sobotę graliśmy mecz, a we wtorki mieliśmy żabki, różnego rodzaju skoki przez sto metrów. Mieszkaliśmy w jednym budynku z Arturem Sarnatem, to było piąte piętro, blok bez windy. Po schodach schodziliśmy tyłem, bo inaczej się nie dało.

Najgroźniejsza kontuzja?

Nie miałem kontuzji, która wyeliminowałaby mnie na dłużej. Chyba przyczyniła się do tego moja budowa ciała. Mówili mi, że jestem niski, krępy i niewywrotny. Jako dziecko miałem mocniej naderwany mięsień czworogłowy, oprócz tego jakieś mikrourazy pomeczowe. Póki co – odpukać – większej kontuzji nie miałem.

Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?

Może nie zazdroszczę, ale teraz piłkarze mają łatwiej. Mają menedżerów, którzy są w stanie pomóc młodym. Coraz więcej młodych wyjeżdża za granicę, szybko trafiają do reprezentacji. Wystarczy jedna runda i już dany zawodnik dostaje szansę debiutu w kadrze. Kiedyś tak nie było.

Przygotował JB

Najnowsze

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
3
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
1
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Komentarze

0 komentarzy

Loading...