Ależ to był mecz. Zwykle, kiedy pada remis, jest to tak zwany „remis ze wskazaniem”, jesteśmy w stanie stwierdzić: gdybyśmy mieli wybrać, kto wygrałby ten mecz – jak w boksie – na punkty, wskazalibyśmy tę i tę drużynę. W meczu Jagi z Cracovią… nie mamy pojęcia, na kogo byśmy pokierowali nasz palec. I jedni, i drudzy zasłużyli na trzy punkty. „Pasy” za pierwszą połowę, w której brutalnie tłamsili rywala i w przekroju całego meczu, biorąc pod uwagę całokształt, prezentowali się lepiej. Białostoczanie za drugą, w której nie pękli i dali radę się podnieść i za to, że ostatecznie to oni byli bliżej zgarnięcia trzech punktów.
Pierwsza część gry przebiegała pod absolutne dyktando Cracovii. Naprawdę, ciężko ich nie chwalić za tę – jak to zgrabnie ujęli komentatorzy – kulturę gry. Wymienność pozycji, wychodzenie spod pressingu, zakładanie go, przewidywanie, gdzie się pojawią wolne przestrzenie – to wszystko funkcjonowało jak w zegarku. Covilo swoim wyskokiem załatwił gościom pierwszą bramkę i mamy wrażenie, że ten facet przeskoczyłby wszystko. Sky Towera, Krzywą Wieżę w Pizie, ego Cristiano Ronaldo. Wszystko. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Tarasovs musiałby się odbić na trampolinie, a i tak nie dajemy głowy, że dałby radę go zablokować.
Druga połowa to… odwrócenie się ról. Możemy tylko domniemywać, ale mamy wrażenie, że Cracovia jakby osiadła na laurach. Że poczuła się tak pewnie, że nawet nie dopuszczała do siebie myśli o jakimkolwiek zagrożeniu ze strony rywala, skoro ten jeszcze przed chwilą leżał i kwiczał. Z lewej strony szalał Mackiewicz, ale to dla nas przedziwny przypadek. Albo posyła wrzutkę, która ociera się o ideał, albo zagrywa najgorszą piłkę świata. Jakby zliczyć wszystkie jego zagrania – połowa na dziesiątkę, połowa na jedynkę.
Kto zawalił Cracovii ten mecz? Pół żartem stwierdzamy, że… Sandomierski. Wyskoczył do piłki tak niefortunnie, że znokautował kolanem Polczaka. Kapitan Cracovii będzie po tym zderzeniu widział gwiazdki przed oczami jeszcze podczas wigilii i bynajmniej nie mówimy tu o wpatrywaniu się w okno w oczekiwaniu na rozpoczęcie kolacji. Wszedł za niego Rymaniak – chodząca gwarancja emocji. Jakkolwiek na to patrzeć: cieszymy się, że mamy takich prawdziwków w ekstraklasie. Im więcej radosnej defensywy, tym więcej bramek, a przecież chyba o to nam wszystkim chodzi. Przy golu wyrównującym nie zrobił nic, żeby powstrzymać Grzelczaka, a ten skorzystał z okazji i wyłożył do pustaka Frankowskiemu. Maciej Murawski tłumaczył wprawdzie, że nie ma coś szczęścia ten Rymaniak ale nam się wydaje, że jak ktoś od kilku lat tydzień w tydzień nie ma szczęścia, to… chyba jednak nie o szczęście tu chodzi i brak mu czegoś zupełnie innego. Ale co my tam wiemy.
Co działo się potem? Prawdziwy ping-pong. Najpierw Grzelczak oddał TAKI STRZAŁ, że mogliby to pokazywać na terapiach ludziom cierpiącym na depresję. Nie ma opcji, żeby się nim nie zajarać, żeby nie powiedzieć „wow, świetne! Są jeszcze na tym świecie jeszcze rzeczy, na których warto zawiesić oko!”. No, ale mecz Cracovii moglibyśmy uznać za nieważny gdyby zabrakło stałego elementu programu, czyli gola Denissa Rakelsa. Tym razem Łotysz wepchnął piłkę do bramki po… dośrodkowaniu górą z rzutu rożnego. Patrząc na jego wzrost, w życiu byśmy się nie spodziewali.
***
Pomeczowy komentarz von Heesena: Możemy mówić o Rymaniaku wszystko, ale nie to, że nie jest regularny. Nie ma meczu, żeby czegoś nie spartolił. Brawo, Bartek. Jest chujowo, ale chociaż stabilnie.
Fot. FotoPyk