Formalności zaliczone – można się rozejść. W przypadku tego meczu wątpliwości były jedynie co do stanu zdrowia piłkarzy. Czy któryś z zawodników nie zmęczy się w trakcie podróży na tyle, że w trakcie rozgrzewki strzeli mu mięsień albo czy ktoś nie zatruje się jakimś japońskim specjałem. Ofiara znalazła się jedna. Leo Messi. Argentyńczyka zmogła dziś rano kolka nerkowa, więc nie mógł wystąpić z Guangzhou Evergrande, ale to przeciwnik tak słaby, że nawet bez Leo koledzy poradzili sobie całkiem spokojnie. 3:0 i za trzy dni finał o nieporównywalnie wyższym stopniu trudności, czyli starcie z River Plate.
Dzisiejszy mecz Barcelony był dziwny. Tak, dziwny to adekwatne określenie. W pierwszej połowie ekipa Luisa Enrique grała tak, jakby nie chciała nawet wrzucić trzeciego biegu. Jakby mieli stuprocentowe przekonanie, że prędzej czy później coś wpadnie i ten chiński mur, jaki zaplanował Luiz Felipe Scolari, wreszcie się rozpadnie. Chińczycy bronili się dzielnie, nawet momentami imponowali odpowiedzialnością taktyczną, ale wystarczyło jedno wyjście poza schemat, jeden strzał z dystansu i wszystko się posypało. Przywalił Rakitić, bramkarz odbił przed siebie, podleciał Suarez, który NIGDY nie rezygnuje z pressingu i otworzył wynik. Potem Urugwajczyk wykorzystał bajeczne podanie od Iniesty, a na koniec przypieczętował zwycięstwo pewnym uderzeniem z karnego.
Suarez zapisał się więc w historii jako pierwszy autor hat-tricka w Klubowych Mistrzostw Świata. Kto jednak śledzi jego poczynania w tym sezonie – tego nie powinno to dziwić. El Pistolero strzelił 15 goli w ostatnich 10 meczach i jest w takim gazie, że niektórzy dziennikarze zastanawiają się, czy to aby nie najlepsza dziewiątka w najnowszej historii Barcelony. Same mecze z Guangzhou może nie przynoszą nie wiadomo jakiej glorii, ale liczby Luisito już jak najbardziej. 23 mecze, 22 gole, 10 asyst. Strach pomyśleć, co się będzie działo, kiedy już na stałe i na dłużej wrócą do zdrowia Messi oraz Neymar i nie trzeba będzie się bujać na skrzydłach z Munirami.