Reklama

Runda romantycznych historii. Od „Lisów” po Gliwice

redakcja

Autor:redakcja

16 grudnia 2015, 10:14 • 10 min czytania 0 komentarzy

Riyad Mahrez jeszcze kilkanaście miesięcy temu prawdopodobnie był wart mniej, niż defensywa Chelsea w miesiąc wyciąga z klubowej kasy. Innymi słowy, kilku chłopaków z londyńskiego zespołu mogło spokojnie zrzucić się na wykupienie z Le Havre algiersko-francuskiego pomocnika. Zamiast tego Mahreza wzięło Leicester City, zresztą razem z innymi niedocenianymi piłkarzami. Wczoraj ten sam dwudziestoczteroletni zawodnik niemal doprowadził do płaczu Azpilicuetę, a z pewnością do wściekłości samego The Special One, Jose Mourinho. 

Runda romantycznych historii. Od „Lisów” po Gliwice

Gdy Mahrez do spółki z Vardym kręcili tą niegdyś żelazną defensywą Chelsea, można było doznać delikatnego deja vu sprzed kilkunastu godzin, gdy Piast całkiem solidnie przycisnął do muru Legię przy Łazienkowskiej. „Każda liga ma swojego Piasta” – przeczytaliśmy w którymś z komentarzy pod naszymi tekstami i… Coś chyba w tym jest. Właśnie dobiega końca runda wyjątkowa, bo naszpikowana od góry do dołu niesamowicie romantycznymi historiami.

Leicester City

2010 rok. Jamie Vardy gra w barwach Halifax Town i to naprawdę nic złego, że ta nazwa jest dla was równie tajemnicza jak twarz Ernsta Blofelda w pierwszych „bondach”. Jego kumpel z obecnej drużyny, Riyad Mahrez, jako dziewiętnastolatek zaczynał się przebijać do drugoligowego francuskiego Le Havre, wcześniej występując w rezerwach tej drużyny. Claudio Ranieri? Zero tituli. Żadnych wielkich pucharów, a w 2012 nawet zjazd do francuskiej Ligue 2, by reaktywować AS Monaco, fakt, że z potężną fortuną Rybołowlewa za plecami, ale jednak – to zaplecze ekstraklasy. No i jest jeszcze Leicester. Świeżo po awansie do Championship, wywalczonym po kompromitującym spadku do League One.

Reklama

Sezon 2008/09… Warto go teraz przypomnieć, bo to właśnie wtedy chyba zaczęło się rodzić coś, co dziś jest tak szokujące. Leicester City, jedna z legend angielskiej piłki, po raz pierwszy w 115-letniej historii klubu, spadło na trzeci poziom rozgrywkowy. W Polsce porównać to można chyba tylko do krachu obu łódzkich klubów, szczególnie ŁKS-u, który tworzył ligę i przez sto lat pozostawał na pierwszych dwóch poziomach rozgrywkowych. „Lisy” spędziły w Ligue One sezon, wróciły do Championship a dziś…

Dziś udowadniają, że romantyzm w piłce wciąż jest możliwy. Tu wszystko jest skrajnie filmowe. Vardy, który jeszcze niedawno biegał po murawie z policyjną obrożą na łydce, dzisiaj bije rekord van Nistelrooya. Mahrezowi nie zaoferowano nowego kontraktu w czwartej lidze francuskiej, dziś o jego usługi bije się pół Europy. Ranieri przed momentem przegrał jako selekcjoner Grecji z Wyspami Owczymi, a dziś pokonuje Jose Mourinho i patrzy na jedną z najsilniejszych lig świata z wygodnego tronu dla lidera.

Leicester to bez wątpienia drużyna, która sztandar romantyzmu wzniosła najwyżej i najgłośniej. Ale ten generał ma swoich pułkowników.

Angers

Angers, a raczej Angers Sporting Club de l’Ouest. Klub, który do niedawna nie miał chyba nawet strony na polskiej Wikipedii (co zresztą nie dziwi, od 1978 roku zagrał w Ligue 1 cztery sezony), dziś jest… jednym z najpoważniejszych rywali PSG do tytułu mistrza Francji. No dobra, poniosło nas. Nie jest poważnym rywalem, ale przede wszystkim dlatego, że w Ligue 1 aktualnie po prostu takowych nie ma. Zapomnijmy jednak na moment o katarskich szejkach, którzy są w tej historii łyżką dziegciu – w końcu ma być romantycznie. Skupmy się na Angers.

Reklama

Goście z nieszczególnie wielkiego ośrodka – nawet nie 150 tysięcy mieszkańców – jeszcze dziesięć lat temu nie mogli marzyć o najwyższym krajowym poziomie. Pałętali się na trzecim poziomie, ogrywając kartofliska Championnat National. Potem długie sezony w Ligue 2, gdzie zazwyczaj kończyli w okolicach 5-7 miejsca. Zawsze byli lepsi, zawsze znajdowały się na zapleczu wielkie marki, które odsuwały z drogi przeciętniaków pokroju Caen czy Angers. I wreszcie w ubiegłym sezonie, też trochę szczęśliwie, bo z trzeciego miejsca, Angers dostało się do elity. Powróciło do niej po ponad dwudziestu latach.

To, co zaczęło dziać się później… Ujmijmy to tak: Francja wyglądała na ligę dość wyrównaną. Pierwszy koń daleko z przodu, wiadomo, PSG to w tym momencie inna liga finansowa i organizacyjna, a przez to również i piłkarska. Ale numer dwa? Olympique Lyon. Olympique Marsylia. AS Monaco. Bordeaux. AS Saint-Etienne. W ubiegłym sezonie wyścig po puchary był naprawdę pasjonujący i nieoczywisty. Dlatego też wyniki Angers nie tyle zaskakują, co szokują. Wyjazdowe zwycięstwo na Stade Velodrome, z osieroconą przez Marcelo Bielsę Marsylią. Wyjazdowe 2:0 z Lyonem. Ba, Angers jako jeden z trzech klubów ligi postawił się paryżanom i bezbramkowo z nimi zremisował.

Efekt? Trzydzieści jeden punktów w osiemnastu meczach, pozycja wicelidera, ale co ważniejsze – imponujący bilans bramkowy pokazujący jak długą drogę Angers przebyło od trzeciej ligi. 17:10. Dziesięć straconych bramek w osiemnastu kolejkach. Ostatnia porażka? Szósty listopada, z Rennes. W ostatnich pięciu meczach – jeden stracony gol.

Imponujące, jak na chłopaków, których pełnej nazwy nadal nie potrafią nawet fani Ligue 1.

Piast Gliwice

CAM00704

Tę historię sami doskonale znacie. Patrik Mraz z łatką alkona, Zdzisław Kręcina z ciągnącymi się za nim memami oraz skład, który do niedawna musiał obcować z Mr. Resultado Historico. No i do Gliwic, których połowa nadal zresztą kibicuje Górnikowi, przyjechał Radoslav Latal. Przywiózł ze sobą Vacka i – wybaczcie nie możemy się powstrzymać – potężne jaja do kompletu. Lider, który radzi sobie całkiem nieźle nawet w starciu z najsilniejszymi w meczach z olbrzymią stawką. Jeszcze wiele może się w lidze zmienić, jeszcze niejeden punkt Piast głupio zgubi, ale tak romantycznej, tak pięknej jesieni, nikt im już nie odbierze.

Celta Vigo


– Celta, jedna z rewelacji sezonu w Europie, rozdzielająca w tabeli La Liga Barcę oraz Real, mająca na koncie efektowny skalp na Dumie Katalonii. Drużyna, której nie da się nie lubić – grająca ofensywną, piękną piłkę jak za czasów Mostowoja i Karpina, a złożona w dużej mierze z wychowanków i piłkarzy niechcianych gdzie indziej. Jak udało im się wspiąć na wyżyny, skoro jeszcze niedawno spoglądali w finansową otchłań i tłukli się o utrzymanie w Segunda? Czy są w stanie na szczycie pozostać na dłużej? – tak zaczęliśmy jeden z naszych tekstów kilka tygodni temu. Dziś Celta Vigo jest już poza podium, ale i tak działa na wyobraźnię kibiców nie tylko w Hiszpanii. Tak jak do tej pory symbolem nieprzewidywalności i prymatu ciężkiej pracy nad pieniędzmi była banda zbójów od „Cholo” Simeone, tak teraz świeżość wnoszą właśnie zawodnicy z Balaidos.

Ludzie z rezerw Barcelony, szkoleniowiec w starym stylu, stawiający nade wszystko efektowność i wierność własnej wizji, swego rodzaju bezczelność – czyli ofensywne rzucanie się nawet na największych… Trudno ich nie lubić. Tym bardziej, gdy klepią 4:1 samą „Dumę Katalonii”, z której zresztą wywodzą się i Nolito, i Fontas czy Planas.

Dwadzieścia osiem punktów w piętnastu meczach, trzecie miejsce pod względem strzelonych goli, dwa punkty straty do Realu i siedem do duetu Atletico-Barcelona. Nieźle, jak na skład budowany za bezcen, w którym największe koszta to pewnie cena prowadzenia akademii młodzieżowej.

Hertha Berlin

Jeśli myślimy o europejskich stolicach, w których piłka stoi na kiepskim poziomie… Nie jest łatwo wskazać jakąkolwiek. Zazwyczaj w każdym państwie stołeczny klub niejako z zasady ma większy dostęp do sponsorów, większą bazę kibiców, większe możliwości i większe tradycje. Tak na zachodzie – Paryż, Londyn, Madryt, Rzym, Amsterdam, jak i na wschodzie – Moskwa, Warszawa, Praga, Kijów, Belgrad – stolice to jednocześnie bardzo silne ośrodki sportowe.

No i jest jeszcze Berlin. Stolica, która padła ofiarą podziału na RFN i NRD, a wcześniej szeregu innych zawirowań politycznych na terenach dzisiejszych Niemiec. 123 lata historii. DWA tytuły mistrzowskie. W końcówce lat osiemdziesiątych – na trzecim poziomie rozgrywkowym. Przez długie lata – w 2. Bundeslidze. Jeszcze w 2013 roku wierni fanatycy ze stolicy podróżowali za swoim klubem po takich miejscowościach jak Sandhausen czy Aue.

W ubiegłym sezonie do końca walczyli o utrzymanie. I nagle – jak każda drużyna w tym zestawieniu – postanowili coś zmienić. Odeszli Heitinga czy Ndjeng, Dardai lekko przebudował skład. Odpaliło niemal od pierwszej kolejki. Poza „wliczonymi w koszta” porażkami z Borussią Dortmund czy Wolfsburgiem, Hertha albo ogrywała, albo chociaż remisowała z teoretycznie silniejszymi rywalami. Od 20 września przegrała trzy mecze: z Schalke, Bayernem i Borussią Moenchengladbach. Pozostałe? Siedem zwycięstw i jeden remis. Salomon Kalou przeżywa drugą młodość, podobnie jest zresztą ze sprowadzonym przed sezonem Ibiseviciem. Całość składa się na iście bajeczną dla Berlina, trzecią pozycję w tabeli. Wiadomo, BVB i Bayern to – tak jak PSG we Francji i triumwirat w Hiszpanii – inna półka i inna liga, ale już funkcja przywódcy peletonu dla skromnego zespołu ze stolicy?

Hertha pisze kolejny rozdział romantycznej historii o słabiakach, którzy rządzą jesienią 2015.

Gent

IMG_1039

Nie ma sensu się powtarzać, WSZYSTKO NAPISAŁ W TYM MIEJSCU LESZEK MILEWSKI.

Fragment na zachętę:

Specjalista od pracy z małymi klubami, który w Kortrijk taśmowo tworzył solidne ekipy, choć co rok były rozdrapywane przez możniejszych. Pierwsza próba pracy w większej marce spaliła na panewce, Genk szybko się go pozbyło, ale może tamta wpadka była potrzebna, doszły doświadczenia, które pomogły w Gandawie? To możliwe.

Mówi się, że to człowiek o szerokich kontaktach skautingowych. Wie co w trawie piszczy, gdzie pojawia się fajny zawodnik. Na starcie ściągnął tych, których dobrze znał, z Kortrijk. Potem wyciągał króliki z kapelusza: rosły snajper Deipotre z niższych lig belgijskich, który pod jego rządami stał się napastnikiem łączonym z Tottenhamem. Moses Simon, odrzut z Ajaksu, którego kupiono z Trencin, a za którego teraz chcą nie mniej niż dziesięć milionów euro. Renato Neto z rezerw Sportingu via Videoton, potem Gershon z przeszłością w Celtiku. Vanhaezebrouck nie zamyka się na żaden cynk – w czasach Kortrijk trafił do niego Istvan Bakx, który przeszedł do historii jako zawodnik z Google’a. Hein znalazł o nim pozytywne komentarze w sieci, „pogooglał”, zaprosił na testy i zakontraktował.

Jest trenerem, który łączy charyzmę, umiejętność zjednania sobie szatni, z taktycznym przygotowaniem na eksperckim poziomie. Ma przygotowanych kilka wariantów pod daną drużynę i sytuację meczową, rotuje ustawieni – raz gra trzema w obronie, by za chwilę zaprezentować koncepcję z drugiego bieguna.

To szachista, ale osobliwy: potrafi ostro zagrzać swoje figury do boju, tak by chciały za niego umierać.

Crvena Zvezda Belgrad

Ha i to jest znów kawał dobrej historii. Choć przez całe dekady Partizan Belgrad i Crvena Zvezda szły krok w krok i łeb w łeb, dość regularnie zmieniając się na pozycji lidera ligi jugosłowiańskiej a potem serbskiej, w ostatnim okresie Crno-beli zdystansowali kolegów z Marakany. Nie chodzi nawet tylko o tytuły – i fakt, że od momentu stworzenia „Serbskiej Superligi” Partizan zdobył siedem mistrzostw, a Zvezda tylko dwa. Chodzi o ogólną kondycję obu klubów, o to, że ze stadionu JNA co chwilę wyjeżdżają kolejne „wonderkids”, kolejni goście z papierami na grę na najwyższym poziomie, o to, że w Crvenej Zveździe momentami brakowało pieniędzy na bieżące opłaty, o to, że Partizan zwyczajnie zaczął odjeżdżać na wszystkich frontach. Ukoronowanie? Najpierw siedem punktów przewagi lokalnego rywala na koniec ligi w sezonie 2014/15, a potem, już w europejskich pucharach, kompromitujące odpadnięcie z rozgrywek w dwumeczu z Kajratem Ałmaty. KAJRATEM! Gdy dorzucimy do tego jeszcze przepychanki związane z objęciem władzy w klubie i próbą wydźwignięcia go z kryzysu – Zvezdę rzucili się ratować nie tylko idole trybun, ale i bohaterowie licznych skandali, także finansowych – mamy obraz klubu upadłego.

Ale po tej czerwono-białej stronie Belgradu nikt nie zamierzał się poddawać. Najpierw ustabilizowano sytuację w strukturach klubu. Na stanowisku prezydenta ostatecznie pozostał Svetozar Mijailović, następca Dragana Dżajicia. Misję sportowego podniesienia z kolan drużyny piłkarskiej powierzono Miodragowi Bożoviciowi. Początki? Jak wspominaliśmy – Kajrat, cztery punkty w pierwszych dwóch kolejkach i zmasowana krytyka. Po kolejnym rozczarowującym remisie – w trzeciej kolejce – głos zabrali „Delije„, „Bohaterowie”, bodaj największa siła Crvenej Zvezdy. Oddany sektor fanatyków. Zażądał dymisji władz klubu. Zamiast nich przed rozwścieczonymi kibicami stanął Bożović, zresztą również kibic Zvezdy.

Jeśli wierzyć serbskim mediom – zaoferował kibicom dymisję, którą ci odrzucili. Chcieli głów działaczy, nie trenera. Ten w ich oczach był „swój” i kwestią czasu pozostało zrobienie wyników odpowiadających wysokim oczekiwaniom chłopaków z Marakany. Ciężko upatrywać w tej dyskusji jakiegoś przełomowego momentu, ale…

Następne OSIEMNAŚCIE ligowych spotkań Crvena Zvezda wygrała. 3:1 z Partizanem na własnym terenie, wyjazdowe 7:2 z Cukarickami, 5:0 z Surdulicą w tym tygodniu. 59 punktów. Gole 62:15. Dwadzieścia dwa punkty przewagi nad wiceliderem, Boracem, dwadzieścia sześć nad Partizanem.

Klub, który w 2014 roku został przez UEFA wykluczony z europejskich pucharów za długi. Romantyczne? Jak choroba. Szczególnie ta historyjka o trenerze, który składa dymisję przed swoimi ziomkami z trybun.

*

A jest jeszcze przecież Caen, jest Zagłębie Sosnowiec i pewnie z dziesięć kolejnych klubów, które gdzieś właśnie udowadniają, że ten do bólu skomercjalizowany sport, do bólu przeżarty profesjonalizmem, matematyką i pieniędzmi, nadal ma kącik dla romantyków. W tym sezonie – wyjątkowo przestronny kącik.

JO

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...