Reklama

Skyfall dla Jose Mourinho. Pogrążą go ci, z którymi zaczynał?

redakcja

Autor:redakcja

09 grudnia 2015, 10:57 • 5 min czytania 0 komentarzy

Trzynaście długich lat. Trzynaście sezonów, kilka trofeów, kilkadziesiąt wielkich wygranych, kilkaset konferencji prasowych, tysiące treningów i wywiadów. Mija trzynasty rok od momentu, gdy do gabinetu menedżera w FC Porto wkroczył pewny siebie młody człowiek, który stwierdził, że od tej pory portugalski klub będzie grać o najwyższe cele. Doświadczenie? Niemal zerowe. Kilka dobrych meczów, krótki epizod w Benfice, potem niezły okres w Uniao de Leiria. I tyle. 39-letni Jose Mourinho dopiero zaczynał swoją drogę. Jako miejsce, z którego tak naprawdę wyruszył w świat wielkiej piłki, wybrał leżący nad Oceanem Atlantyckim port.

Skyfall dla Jose Mourinho. Pogrążą go ci, z którymi zaczynał?

Dalsza historia to już rozdziały wszelkich możliwych opracowań o najlepszych trenerach świata, to już fragmenty filmów o zaskakujących zwycięstwach, o ciężkiej pracy i ekscentrycznym stylu, który zaczęto kopiować w wielu miejscach Europy. Jose Mourinho w FC Porto. Cóż to była za przygoda, cóż to był za czas dla portugalskiego futbolu. To pod skrzydłami bardzo młodego, jak na trenera klubu tej klasy, szkoleniowca rozkwitali Deco, Ricardo Carvalho, Helder Postiga, Nuno Valente, Bosingwa, Maniche… Można by wymieniać długo, bo skład, który wówczas zmontował Jose Mourinho na stałe zapisał się w historii futbolu. 2:1 z Manchesterem United. 2:0 z Lyonem. Wreszcie udany półfinałowy dwumecz z Deportivo la Coruna i wielki mecz z AS Monaco, który dał Portugalczykom z Porto drugi w historii tytuł najlepszej drużyny w Europie.

Jose Mourinho w dwa lata zmienił piąty zespół ligowej tabeli w molocha, giganta, który wciągnął najpierw Puchar UEFA (dreszczowiec na Estadio Olimpico w Sevilli, 3:2 z Celtikiem, gol Deco w dogrywce), a następnie Ligę Mistrzów, wykorzystując słabszy sezon wszystkich hegemonów Europy z Realem na czele. To wtedy, tuż po zakończeniu swojej pracy w Porto, padają legendarne już słowa. – Nie mówcie, że jestem arogancki, ale jestem mistrzem Europy, jestem „The Special One”.

Genialnego szkoleniowca, który poprowadził portugalski klub do największych zwycięstw w jego historii, podwędziła właśnie Chelsea. Roman Abramowicz skusił Mourinho nie tylko pieniędzmi, ale i wizją, która doskonale trafiała do pewnego siebie i niesamowicie żądnego sukcesu trenera. Najlepsi piłkarze muszą mieć najlepszego trenera. W to zdanie głęboko wierzyli i rosyjski właściciel, i portugalski gwiazdor. Gwiazdor. Tak zazwyczaj określa się zawodników, ale przecież to „Special One”.

Reklama

***

Ponad dekadę później za sterami Chelsea znów siedzi Mourinho. Abramowicz ponownie zaufał portugalskiemu czarodziejowi, który szybko spłacił się mistrzostwem Anglii. Potem jednak nastąpił zgrzyt, a raczej cała symfonia zgrzytów. Kolejne słabe mecze, fatalna pozycja w lidze i równie tragiczna w grupie Ligi Mistrzów, gdzie na ogonie Chelsea siedzi… Dynamo Kijów. DYNAMO KIJÓW. Goście, którzy mają w napadzie między innymi Łukasza Teodorczyka. Wystarczyło ograć ich na Ukrainie i byłoby po problemie, nawet jeśli Jose wcześniej przegrał w swoim Porto.

Ale nie, w Kijowie Chelsea zremisowała 0:0, a momentami Jarmolenko sprawiał wrażenie gościa, który przetnie te wszystkie angielskie troski, zapakuje dwie bramki i odeśle Anglików do Ligi Europy. Ten mecz jedynie potwierdził, że to nie jakaś mityczna potęga Premier League, która sprawia, że dla Chelsea groźnym rywalem staje się nawet Bournemouth. To po prostu głęboki kryzys „The Blues” i chyba też głęboki kryzys samego Jose Mourinho.

„The Special One” jako jeden ze swoich znaków rozpoznawczych uczynił niesamowity kontakt ze swoimi piłkarzami. Nie bez powodu wielu z nich ciągnął za sobą po kolejnych klubach, nie bez powodu przed długie lata trenerzy przychodzący po nim – czy to do Chelsea, czy do Interu – mieli duży problem z ogarnięciem szatni. Wszyscy pamiętają twardziela Materazziego płaczącego Mourinho na ramieniu, wszyscy pamiętają wypowiedzi Drogby, Lamparda czy Terry’ego. Gdy Portugalczyk przejmował Real, zastępujący go w Mediolanie Rafa Benitez kompletnie zawiódł. Ale już po opuszczeniu „Królewskich”, wielu mówiło zdemolowanej szatni i spalonej ziemi, którą pozostawił za sobą konfliktowy trener. Podziały między zawodnikami, wieczne poszukiwanie kreta, wynoszącego do prasy tajemnice klubu. Mourinho nie był już tym samym Mourinho, który dawał rękaw Materazziemu i wiecznie pompował Wesleya Sneijdera. W Madrycie spotkał się z innym materiałem, a może i jego czar stracił moc, gdy Real przegrywał w kompromitujący sposób z Barceloną?

Reklama

Tu zresztą pojawia się kolejny podtekst przy dzisiejszym spotkaniu z Porto. Mourinho nie tylko przyjmuje na Stamford Bridge klub, który pozwolił mu awansować do najlepszej dziesiątki menedżerów Europy, ale i Ikera Casillasa, legendę Realu, z którą w pewnym momencie wszedł na wojenną ścieżkę. Zimna przyjaźń? Raczej hamowana dobrem zespołu nienawiść. Hiszpańscy dziennikarze mający dostęp do nowinek z szatni tamtejszych klubów pisali o niemal otwartej wojnie, która zresztą zakończyła się już po odejściu Mourinho transferem Casillasa.

Dziś w Chelsea też nie ma już tej dawnej magii, która nakazywała piłkarzom płakać w wywiadach, gdy ich trener osieracał kolejne kluby. Diego Costa, gość, który pasowałby na mentalnego syna Mourinho – diabelnie skuteczny, nawet kosztem naginania zasad fair-play, brutalny i cwaniacko butny – dziś wygląda na sfrustrowanego zachowaniem swojego szkoleniowca. Najpierw odmawia rozgrzewki. Potem rzuca znacznikiem w kierunku swojego trenera. Znów siada na ławce. Oczywiście konflikt nie jest jeszcze tak głośny jak polowanie na kreta w Madrycie, ale mimo wszystko – takie rzeczy, takie zachowania, w drużynach Mourinho zazwyczaj nie miały miejsca.

***

I właśnie na takim etapie kariery, w takich okolicznościach, Mourinho zalicza swój „Skyfall”. W tej części przygód Jamesa Bonda starzejący się agent wraca do rodzinnej miejscowości, mierząc się nie tylko ze swoim głównym wrogiem, ale i „wewnętrznymi przeciwnikami”. Trudno o bardziej symboliczny mecz. W samym środku kryzysu Chelsea, w samym środku kryzysu Mourinho, gdy jego mocodawcom powoli wyczerpuje się cierpliwość, pogrążyć może go klub, z którego się wybił. Dowodzony przez bramkarza, z którym prowadził podjazdową wojnę.

Skyfall is where we start
A thousand miles and poles apart

Tak śpiewała w utworze skomponowanym specjalnie dla Bonda Adele. Dziś spokojnie mógłby zabrzmieć na Stamford Bridge. Tylko czy Mourinho – jak dalej śpiewa piosenkarka – jest w stanie „stand tall” i „face it all together”?

JO

Najnowsze

Ekstraklasa

Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Piotr Rzepecki
0
Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Liga Mistrzów

Komentarze

0 komentarzy

Loading...