Trzęsienie ziemi? Karambol? Deszcz meteorytów? Różne myśli musieli mieć dziś poznaniacy, kiedy podczas oglądania meczu kamienie spadały z serc kolejnych kibiców. W Poznaniu odetchnęli z ulgą, bo ich zespół wygramolił się już z miejsc oznaczonych w tabeli na czerwono i – no dobra, musimy – wykonał duży krok w kierunku utrzymania. Jakkolwiek patrzeć, zasiedział się w tej strefie spadkowej. Rozpakował walizki, zastawił stół, momentami odnosiliśmy nawet wrażenie, że wcale nie ma zamiaru stamtąd się ruszać. Ponad dwa miesiące w końcu stawki. No, ale już czas, żeby w końcu zebrać manele i pójść w górę.
Jak wyglądał dzisiejszy mecz? Wystarczyło kilka pierwszych piłek i już wiedzieliśmy, że obejrzymy starego, dobrego Lecha. Klepki, małe gierki, wyczekiwanie na moment i nagłe przyspieszenie – wszystko to funkcjonowało jak za dawnych lat jak jeszcze parę miesięcy temu. Linetty dyrygował grą i potwierdzał, że jest reprezentantem kraju z prawdziwego zdarzenia, Hamalainen sprawiał, że w Poznaniu już zaczynają za nim tęsknić, ba, nawet Kadar wyglądał jak piłkarz. Dziwna sprawa z węgierskim obrońcą – czasem ma takie mecze, że nic, tylko dać mu zestaw podręczników i powiedzieć, że ma jeszcze czas żeby skończyć jakąś szkołę i wyjść na ludzi, innym razem gra zupełnie poprawnie i choćbyśmy bardzo chcieli, nie mamy prawa się do niego o o nic przyczepić. 4, 2, 7, 2, 6 – to bilans jego not w ostatnich pięciu meczach, co sugeruje tylko jedno: Kadar nie bardzo wie, co to stabilna forma.
Szybko strzelony gol Lecha i mecz przez długi czas wyglądał tak, że Pogoń musiała, ale nie bardzo wiedziała jak, Lech może i by umiał, ale nie musiał, więc specjalnie do przodu nosa nie wyściubiał. Na swoje nieszczęście motorem napędowym akcji Pogoni próbował być Patryk Małecki – był tak czytelny, że niektóre jego podania zablokowałby nawet klubowy maser „Kolejorza”, a nawet jeśli nikt jakiejś piłki “Małego” nie przeciął, zwykle okazywało się, że blok w sumie i tak nie był potrzebny. Mimo wszystko skrzydłowemu Pogoni należy się dobre słowo. Chciało mu się, wszędzie było go pełno. Do tego stopnia, że niekiedy podawali mu nawet lechici. Tak jak Trałka, który sprezentował Małeckiemu wyborną okazję, ale ten najpierw obił Buricia, a potem dobił obok słupka. Myśleliśmy, że już nikt go dziś nie przebije, ale – jak się okazało – myliliśmy się. Frączczak nie dał rady skierować piłki do pustaka z dwóch metrów.
I kiedy już wydawało się, że piłka prędzej czy później jakimś cudem musi wpaść do bramki Buricia, Lech dobił rywala. Wrzutka Lovrencsicsia z wolnego, Trałka po profesorsku trafia do siatki. „Kryzys” – tego słowa nie usłyszymy już w poznańskich tramwajach. Przy takiej grze, załapanie się do ósemki będzie formalnością.
Noty po aktualizacji
Fot. FotoPyk