To dziwne uczucie śledzić w sieci, jak Real dostaje oklep od Barcelony, Klopp kładzie na deski Pellegriniego, a młodzież Schalke stawia trudne warunki Bayernowi, jednocześnie oglądając na ekranie… Górnika Łęczna z Ruchem Chorzów. Typowy, przeciętny mecz Ekstraklasy – ani nas przesadnie nie rozruszał, ani nie zmuszał do biegania co kwadrans po espresso. Wielkiego widowiska, jak wczoraj w Niecieczy, nie było, ale piłkarze Jurija Szatałowa i tak po raz drugi z rzędu stracili trzy gole.
Różnica jest taka, że kolejkę temu dostali trójkę w Poznaniu od, jakkolwiek spojrzeć, mistrza Polski. Dziś podejmowali u siebie Ruch i skończyło się tak samo. A nie, wróć. Górnik Łęczna przynajmniej Lechowi załadował bramkę – w ostatniej minucie, ale jednak. Z chorzowianami jego napastnik ani razu nie oddał uderzenia z szesnastki. Ataki gospodarzy? Jednym słowem: kiepski żart. Kilkukrotnie chwaliliśmy podopiecznych Szatałowa za dynamiczne, świetnie wyprowadzane kontrataki, ale taki oglądaliśmy bodaj jeden: po tym, jak poślizgnął się Surma, szansę miał Bonin. Górnik był strasznie wolny, przewidywalny, czytelny i nie potrafił w żaden sposób zaskoczyć. Zawodziła cała ofensywa.
Paradoksalnie, najlepsze okazje miał niewidoczny i słaby dziś Piesio. Putnocky najpierw z bliska zatrzymał jego strzał, a potem sparował na poprzeczkę uderzenie głową. Ale to było niewiele, naprawdę niewiele.
Ruch wiedział, że siłą łęcznian są kontry – był uważny, nie tracił głupio piłek, środek pola robił dobrą robotę, a obrońcy pozostawali na swoich pozycjach. Nie pograł sobie ani Bonin, ani Piesio, ani Nowak. Pograł natomiast Michał Koj: wywiązywał się ze swoich obowiązków w defensywie, na samym początku meczu wygrał zapasy w polu karnym z Bielakiem (dziś: król błędów) i trafił do siatki, potem odebrał piłkę przed polem karnym, wypuścił Mazka, ten wycofał do Stępińskiego. 0:2, pozamiatane.
Jan Bednarek w przerwie i Nowak po meczu mówili, że Górnik tracił gole w najgorszych momentach – na otwarcie i zamknięcie połówki. A co robił w międzyczasie? Oto jest pytanie… Ten pierwszy wyznał zresztą, że jego koledzy „nie mieli przygotowanego scenariusza na szybko straconą bramkę”.
Ale ten problem „najgorszych momentów” wystąpił raz jeszcze. W samej końcówce długą piłkę ze środka pola posłał Lipski, rezerwowy Efir wypuścił Zieńczuka, a ten w swoim meczu numer 400. w Ekstraklasie przerzucił piłkę nad Rodiciem.
Z dobrej strony zaprezentował się Ruch, Lipski (21 l.) i Stępiński (20 l.) błysnęli po raz kolejny, chyba mecz życia rozegrał Koj (22 l.), a Fornalik z uśmiechem może spojrzeć w tabelę. Niebiescy, którzy zdobyli w czterech ostatnich meczach dziesięć punktów, właśnie zrównali się dorobkiem z trzecią Cracovią.