Aż chciałoby się powiedzieć: „no nie, znowu to samo”. Jeśli swój mecz gra akurat Wisła, to śmiało możesz postawić u bukmacherów na remis. A kiedy jej rywalem akurat jest Górnik, to prawdopodobieństwo, że spotkanie zakończy się wynikiem nierozstrzygniętym, wzrasta do niebotycznych rozmiarów. I rzeczywiście tak się stało. Rezultat z zeszłej rundy – co jakoś zbytnio nas nie zszokowało – został powtórzony. Po wtorku następuje środa. Po jesieni zima. Stadion w Zabrzu jest “w budowie”. Są rzeczy stałe na tym szalonym, nieprzewidywalnym świecie.
Mamy mały problem z jednoznaczną oceną tego meczu. Gdyby spotkanie trwało 45 minut, nie mielibyśmy wątpliwości, kogo należy pochwalić, a kogo zganić. W pierwszej połowie – świetnie Burliga, Brożek ze swobodą krakowskiego grajka ulicznego, Jankowski nieskutecznie, ale ogółem – cała ofensywa Wisły szybko, efektownie, z biglem. W drugiej – wyglądało to już zgoła inaczej.
Nie minęły dwie minuty gry i było już 0:1. Pytanie brzmi: co w tej sytuacji robili zabrzańscy obrońcy? Danch zupełnie stracił orientację w terenie i zgubił Jankowskiego, a Kopacz przykrył na poziomie, do którego przyzwyczaiła nas inna osoba o tym nazwisku. Być może był w tej sytuacji niewielki spalony Jankesa, ale jeśli już, to nie do wychwycenia dla ludzkiego oka. Rozgrzeszamy więc sędziego liniowego, w żadnym wypadku jednak nie rozgrzeszamy defensywy. Jasne, to była szybka, płynna akcja wiślaków, ale stopień ogarnięcia w tej sytuacji górniczej obrony bliski ich pozycji w tabeli.
Zresztą, w całej pierwszej połowie Wiślacy wchodzili w defensywę zabrzan jak nóż w mięciutkie masełko. Tylko cud – i indolencja strzelecka gości (Maciek, co to było?) – sprawił, że do przerwy krakowianie nie zdobyli więcej goli. Znając dosyć temperamentny charakter Janukiewicza – mógł w szatni zrobić swoim kolegom niemałą awanturę, zakończoną równie niemałą szarpaniną.
Na oddzielne pochwały zasłużył Burliga, który był na antybiotykach, a wyglądał, jakby zamiast tego zażył jakiś środek pobudzający. Pracował zarówno w defensywie, jak i ataku. Wytrzymał jednak tylko pierwszą połowę, potem zmienił go Denis „dokonuję samych złych wyborów” Popović.
I właśnie w tym można upatrywać nieoczekiwaną zamianę ról w drugiej odsłonie. Kiedy Burligi zabrakło na murawie, gra krakowian posypała się jak domek z kart. Wisła kompletnie zgasła, a Górnik trochę się otrzepał. Gospodarze może nie zaimponowali nam jakimiś nieszablonowymi rozwiązaniami, ale przynajmniej grali agresywniej i z zębem. Wyższy pressing, wreszcie wymuszanie błędów, szczególnie na dość wolno reagującym Urydze. Efekt? Gol wyrównujący. Choć piłka po dośrodkowaniu Jeża leciała jakieś – plus minus – pół godziny, to wiślacy postanowili przybrać bierną postawę obserwatora. Do futbolówki dopadł Kosznik i zgrał ją do Kopacza, który udowodnił, że lepiej czuje się w polu karnym przeciwnika niż w swoim własnym. Górnicy w pewnym momencie mogli pokusić się nawet o wygraną, ale świetnie w bramce spisywał się Cierzniak
Dwa słowa musimy wspomnieć o Korzymie. Chłopak od jakiegoś czasu prezentuje się słabiutko, a dziś zagrał po prostu katastrofalnie. Może i się stara, próbuje, ale kompletnie nic mu nie wychodzi. Kiedy już znalazł się w dobrej sytuacji, to nie wiedział nawet, jak uderzyć piłkę i postanowił się z nią zwyczajnie minąć. Szacunek dla zabrzan, że udało im się wyszarpać remis, mimo że przez większość meczu musieli radzić sobie bez napastnika. Z drugiej strony – mamy wrażenie, że nawet gdyby nie wyszli z szatni, Wisła i tak strzeliłaby sobie swojaka, żeby czasem nie zaliczyć wyniku innego niż remis.
Tabela? Barbórka dopiero za dwa tygodnie, ale na miejscu zabrzan już powoli zaczęlibyśmy się modlić.
Fot.FotoPyK