Chorzów, Stadion Śląski. Podniosłe nastroje, wyczekiwanie, emocje. Reprezentacja Polski po raz pierwszy w historii może awansować na finały mistrzostw Europy. Wystarczy wygrać z Belgią. Zgarnąć pieprzone trzy punkty, nie oglądać się na innych i zgarnąć bilet do Austrii i Szwajcarii. Z Belgią, która grała o pietruszkę, albo – dla sympatyków patosu – o honor. W razie niepowodzenia trzeba byłoby walczyć o wygraną w Belgradzie, w ostatniej kolejce. Na szczęście nie było to potrzebne. Osiem lat temu awansowaliśmy na Euro 2008.
Śląski był wypełniony po brzegi, a Belgowie nie byli tymi Belgami, których znamy dziś. Prawdę mówiąc byli gorsi, niżej notowani od nas. Złote czasy miały dopiero przyjść. Wtedy jednak jedynym problemem mogła okazać się presja. Poza tym wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na chłopaków Leo Beenhakkera. Byliśmy faworytami i udźwignęliśmy tego ciężar.
Od pierwszych minut mieliśmy przewagę, ale trudno było o jakiekolwiek konkretne sytuacje. Odblokowało się tuż przed przerwą. W 45. minucie obrońca Belgów popełnił tragiczny w skutkach błąd. Za słabo podał do swojego kolegi. Do piłki dopadł Ebi Smolarek, ominął przed polem karnym wychodzącego Stijnena i wepchnął piłkę do pustej bramki. Polacy opuszczali murawę w bardzo dobrych nastrojach. Trzeba przyznać, że nie stworzyli sobie ani jednej stuprocentowej okazji do zdobycia gola, ale za to potrafili bezwzględnie wykorzystać błąd rywala.
W drugiej połowie na boisku pojawił się Kuba Błaszczykowski i miał udział przy bramce na 2:0. To on rozpoczął akcję, którą najpierw strzałem z dystansu próbował wykończyć Jacek Krzynówek. Z tym belgijski bramkarz jeszcze sobie poradził, ale w obliczu dobitki nie miał nic do powiedzenia. Polska jechała na Euro, a Smolarek był bezwzględnym bohaterem. Kiedy schodził z boiska, trybuny skandowały “Ebi, Ebi”.
Mecz z Belgią nie był porywającym widowiskiem, ale nikogo w Polsce kompletnie to nie obchodziło. Mieliśmy to. Mieliśmy i już nikt nie mógł nam tego odebrać. No to powspominajmy…