W kolejnym odcinku naszego cyklu gościmy człowieka, który spektakularnej kariery może nie zrobił, ale o swojej przygodzie z piłką mówi z podniesioną głową. Dlaczego za największy niespełniony talent uznał byłą gwiazdę Bayernu Monachium a spośród dzisiejszych ekstraklasowiczów najbardziej chciałby grać w jednej drużynie z napastnikiem, który jeszcze w tym sezonie ani razu nie trafił do siatki w meczu ligowym? Dariusz Pasieka. Zapraszamy.
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Niedosyt, ale tylko z jednego powodu: że tak późno mogłem wyjechać za granicę. Wtedy były inne zasady. Piłkarz mógł wyjechać tylko w trzech przypadkach: po skończeniu 28 lat, przy milionowej ofercie albo jeśli miał na swoim koncie 50 występów w reprezentacji A. Jak pan wie, miałem tylko 49. Pozostała mi ta najprostsza droga.
Co poza tym? Wydaje mi się, że jestem spełniony. Patrząc na mój talent – a nie było go zbyt dużo, większość nadrabiałem pracą – wycisnąłem z mojej kariery prawie maksa. Musiałem robić sobie masę wyrzeczeń, żeby osiągnąć odpowiednią formę. Nic nie przychodziło mi lekko. Jak inni robili dziesięć powtórzeń jakiegoś ćwiczenia, ja, żeby osiągnąć ten sam efekt, musiałem robić ich o wiele więcej.
Może jeszcze brakuje mi tego, że nie zagrałem w Bundeslidze. A byłem ledwie dziesięć minut od awansu. Miałem wtedy 34 lata. Generalnie, kiedy przyjeżdżałem do Niemiec w wieku 30 lat, wielu pukało się w głowę na zasadzie: „gdzie ja w takim wieku chcę robić karierę?!”. A mimo to udało się pograć w Niemczech do 37 roku życia, przez trzy lata byłem nawet kapitanem w Waldhofie Mannheim.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
Zawsze chciałem grać w Niemczech. Byłem zafascynowany Bundesligą. Miałem w domu niemiecką telewizję, oglądałem te mecze. Trenerzy mi mówili, że pasowałbym do niemieckiej piłki. Pewnie trochę chcieli mnie podpompować, ale coś w tym było. No i udało mi się. Mimo że wybrałem sobie dość okrężną drogę, bo do Niemiec trafiłem przez Cypr.
Drugie piłkarskie marzenie – jak grałem w piłkę to obiecałem sobie, że będę robił w Niemczech papiery trenerskie. I ten cel też zrealizowałem. W 2000 roku ukończyłem kurs UEFA A a w 2005 UEFA PRO wspólnie z Jurgenem Kloppem, Andreasem Möllerem, Heiko Herrlichem, Robinem Duttem czy Ralfem Hasenhüttelem, który dzisiaj trenuje Ingolstadt.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Reprezentacja. Nie grałem w żadnych grupach juniorskich, nie trafiłem też do dorosłej kadry. Brakowało mi tego. Konkurencja na pozycji środkowego obrońcy była ogromna. Wystarczy, że podam nazwiska: Hajto, Wałdoch, Zieliński, Jóźwiak, Bąk, Łukasik… Może gdybym był w innym klubie, byłoby mi łatwiej. A tak to byłem w Zawiszy, trochę na uboczu. Mimo wszystko myślę, że gdybym był selekcjonerem, sam bym siebie nie powołał. Brakowało mi szybkości startowej, którą mieli inni i myślę, że dlatego byłem pomijany. Miałem jakieś sygnały, że ktoś z kadry mnie obserwuje, ale nigdy do niej nie trafiłem. Trudno. Nie obrażam się z tego powodu na nikogo.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Nie miałem takich problemów.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?
Było ich dwóch: Andrzej Brończyk, bramkarz, już świętej pamięci. I Piotr Nowak. Potrafił robić z piłką świetne rzeczy. Rozegrać, posłać otwierające podanie, okiwać. Nietuzinkowy piłkarz. Wystarczyło do niego zagrać i było wiadomo, że coś z tym zrobi.
Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
Graliśmy kiedyś mecz sparingowy z Barceloną. Rok 1999. W bramce Hesp, na środku obrony Puyol, dalej Litmanen i Figo. Do tego cała plejada Holendrów: Reiziger, Zenden, Kluivert. No i profesor Guardiola. A na ławce trenerskiej Louis van Gaal. To było niesamowite jak oni w ogóle podeszli do tego meczu. Ten luz, swoboda. Coś pięknego. Meczu… Niech pan weźmie ten mecz w cudzysłów i napisze: trening biegowy. Bo kontaktów z piłką to ja zbyt wiele nie miałem. Za to strasznie się nabiegałem, oni byli zawsze ułamek sekundy przede mną. Jeśli mam wybrać jednego piłkarza, który mnie oczarował najbardziej – byłby to Guardiola. Obaj byliśmy kapitanami swoich zespołów, obaj graliśmy na defensywnym pomocniku. Tyle że ja byłem raczej od prób rozbijania ataków, on od kreowania ich. Wymieniliśmy się koszulkami po meczu, więc jest to dla mnie świetna pamiątka.
Najlepszy trener, który pana trenował?
Z polskich – świętej pamięci Władek Stachurski, który prowadził mnie w Zawiszy. Z zagranicznych – Uwe Rapolder, który przez 4,5 roku był moim trenerem w Waldhofie Mannheim. Jako jeden z pierwszych trenerów zaczął grać czwórką obrońców w jednej linii. I to on sprawił, że byłem w stanie zrozumieć ten system. Trafiłem pod jego skrzydła w wieku 32 lat a mimo to zdążyłem się przestawić z grania „każdy swego” na grę w strefie. Powiedziałem mu kiedyś, że gdybym miał go jako trenera w wieku 23-24 lat, moja kariera potoczyłaby się inaczej.
Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
Najgorszy, najgorszy… Może powiem o najtrudniejszym, co? Tylko podkreślam – to nie był najgorszy trener, ale najtrudniejszy, czyli najbardziej wymagający. Trener Leszek Jezierski. Stosował takie metody, że nawet ja nie dawałem rady. A proszę mi wierzyć, że potrafiłem wytrzymać naprawdę dużo. Dlatego jak ktoś kiedyś narzekał w szatni na ciężkie treningi, mówiłem: jakbyście mieli Jezierskiego, to byście inaczej gadali. I to słynne ćwiczenie: pędzelek. Dziesięć płotków w rzędzie, trzeba było nad każdym trzy razy przeskoczyć z dwóch stron: prawa, lewa. Bez międzyskoków. Czyli praktycznie rzecz biorąc trzeba wykonać bokiem trzydzieści skoków. Pach, pach, prawa, lewa. Pamiętam, że wytrwać do końca udawało się tylko mnie i jeszcze jednemu koledze. Trzeba było mieć bardzo silne nogi. No i też słynne skakanki Jezierskiego. Ci, którzy mieli z nim do czynienia, na pewno skojarzą.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
Nikt się nie odważył (śmiech). Na pewno coś się zdarzyło, ciężko mi sobie to przypomnieć. Były akcje typu wiązanie sznurówek czy wiązanie nogawek od spodni.
Najlepszy żart, który wykręcił pan?
Oj, nie przypomnę sobie… Naprawdę. Może powiem tak: ogólnie uważam, że szatnia nie powinna być cmentarzem. Nie lubię złośliwości, ale pozytywne żarty świadczą o tym, że grupa się lubi i chce ze sobą przebywać.
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
W ogóle się nie różnią. Wcale. Spełniły się. Jeszcze jako piłkarz Zawiszy zawsze mówiłem, że będę trenerem. W 2000 roku, zanim jeszcze skończyłem grać w piłkę, zrobiłem licencję UEFA A, pięć lat później ukończyłem szkołę w Kolonii. A niewielu się to udało.
Poznałem ludzi, którzy prowadzą teraz zespoły na poziomie pierwszej czy drugiej Bundesligi, sam pracowałem na czwartym, trzecim i drugim poziomie rozgrywek w Niemczech. No i w dwóch klubach ekstraklasy. W ubiegłym sezonie komentowałem Bundesligę w Eurosporcie, jestem bardzo na bieżąco z polską i niemiecką ligą. Przyjemnie jest śledzić, jak powodzi się ludziom, z którymi było się na kursie, albo z którymi grało się w jednej drużynie.
Trenerem jestem w dalszym ciągu, dziś mam może trochę inne zadania. Pracuję w szkole trenerów. Przygotowuję innych do zawodu i strasznie mnie to wciągnęło. Sam widzę, że dzięki temu mam jeszcze więcej wiedzy, informacji. Cały czas zmieniam swój sposób postrzegania pewnych rzeczy. Kontakty, wiedza merytoryczna, opowieści różnych trenerów, raporty ze staży kursantów – cały czas moja wiedza dzięki temu bardzo się rozszerza. Jestem pewien, że nie byłbym w stanie zebrać tylu informacji pracując w klubie albo dalej się kształcąc.
Której decyzji podjętej podczas kariery żałuje pan najbardziej?
Mówiliśmy już o późnym wyjeździe, ale na to nie miałem wpływu. Był na początku mojej kariery taki moment, że Jerzy Engel, który wtedy trenował Legię – miałem dziewiętnaście, może dwadzieścia lat – był bardzo zainteresowany moją osobą. Gdyby wtedy doszło do transferu, może ta kariera potoczyłaby się inaczej. Ale to były inne czasy. Kluby były wojskowe, piłkarze – szczególnie młodzi – nie mieli zbyt dużo do powiedzenia. Działacze dogadywali wszystko między sobą. Może ta Legia byłaby większą trampoliną niż Zawisza?
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
Zbierałem na samochód. I wszystkie premie starałem się odkładać. Fiat 125p, meksykańska czerwień. Pełen wypas. Musiałem trochę się namęczyć, żeby go wreszcie kupić. Tym bardziej, że miałem go z giełdy, nie na talon. Premie były różne a do tego zżerała je inflacja. Trzeba było je szybko wydawać. Jak na początku sezonu dostaliśmy premię, to pod koniec już prawnie nic nie była warta.
Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?
Lubiłem sobie pozwolić na fajny ciuch. Kupowałem sobie czasem coś ekstra.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
Nigdy w życiu nie byłem w kasynie. To znaczy byłem, ale w kasynach wojskowych. Tak się nazywały miejsca, gdzie oficerowie jedli swoje posiłki. No i jak jeździliśmy na obozy to jedliśmy razem z nimi albo spaliśmy tam przed meczem.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Rok 1989, awans z Zawiszą do pierwszej ligi. Impreza posezonowa połączona z weselem Mirosława Rzepy. Żenił się akurat w dzień, w którym graliśmy mecz barażowy. Trener Stachurski musiał go ściągnąć z boiska piętnaście minut przed końcem, bo nie zdążyłby do kościoła. Nie wierzy pan? Mogę dać numer, sam się pan przekona. Trochę się wtedy pobawiliśmy.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
Marek Saganowski. Może nie w tej formie, wiemy, jaka jest sytuacja. Ale od jakichś pięciu-sześciu lat, od kiedy wróciłem do Polski, mocno go obserwuję. To fenomen. Nie można o nim powiedzieć, że ma jakieś super umiejętności, ale to jest ktoś, kto jest mega zaangażowany w grę całego zespołu. Ktoś, kogo każdy trener chciałby mieć w drużynie. Ktoś, z kim każdy będzie chciał grać, bo jest niesamowicie oddany. Walczy do samego końca. Jako obrońca chciałbym mieć przed sobą gościa, któremu mogę posłać bezpańską piłkę a on zrobi wszystko, żeby ją wyszarpać. Może jestem nieco skrzywiony i patrzę przez swój pryzmat, ale zawsze lubiłem zawodników, którzy doszli do wszystkiego swoją pracą i którzy są pozytywnymi jednostkami w szatni. Jak Marek.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
Z Czerczesowem. A wie pan, że grałem z nim w jednym klubie? W Dynamie Drezno. Pamiętam go, że ciągle ustawiał obrońców. Zawsze korygował, krzyczał na nich. „Ty masz stać tu i tu, ja wtedy będę tu i tu, musimy się tego trzymać”. Wiedział, że jak sobie dobrze posprząta w szesnastce, to nikt nie wbije mu bramki.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
Nie da się tego porównać. Często mnie ludzie o to pytają i sam się mocno zastanawiam. Na pewno jest inna. A różnica wynika z tego, że dawniej drużyny były mocno rozciągnięte, między libero a libero było 60-70 metrów przestrzeni. Później to się wszystko zmniejszyło, kluczowymi postaciami na boisku byli playmakerzy. Następnie do głosu przy rozegraniu zaczęli dochodzić defensywni pomocnicy. Teraz mówi się o tym, że pierwszymi rozgrywającymi są już obrońcy. A za chwilę będzie tak, że tę rolę przejmą bramkarze, o ile już jej nie przejmują. Miejsca jest coraz mniej. Trzeba się orientować. Potrzebna jest technika, antycypacja, postrzeganie przestrzeni. Wszystko, co jest niezbędne, żeby błyskawicznie podjąć decyzję. Jedyne, co jest takie samo teraz jak wcześniej to liczba przebiegniętych kilometrów. Zmieniło się za to tempo. Teraz jest więcej sprintów, wcześniej szybko biegali tylko skrzydłowi.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Koszulka, którą podarował mi Guardiola.
Pierwszy samochód?
Wspomniany fiat.
Najlepszy samochód?
Audi A6.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
Nie, never. Mogę tylko spekulować.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
Ogólnie nie stronię od mediów, co nie znaczy, że mam na nie ciśnienie. W mojej karierze zawodniczej nie było chyba nic takiego, co mnie w jakiś sposób dotknęło. Zabolało mnie tylko – jak już byłem trenerem, czy to podczas pracy w Arce, czy Cracovii – że pisano o mnie, że jestem trenerem defensywnym. Ja nie jestem ani trenerem defensywnym, ani ofensywnym. Gra się tak, jak pozwala na to materiał. Dla mnie mądry trener to taki, który do ludzi, których ma, dobierze odpowiednią taktykę. Kiedyś przeczytałem taki artykuł, że skoro jestem takim trenerem, to nie powinienem w ogóle kupować napastników.
Ulubione zajęcie podczas zgrupowań.
Wypoczynek. I wieczorne dyskusje z kolegami.
Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?
Niemieckie szlagiery! Chociaż to nie były moje ulubione piosenki, byłem do nich raczej zmuszony. Tytuły? Oj… Raczej nie podam. Wie pan, ja mam pierwszy stopień muzykalności. Wiem, kiedy grają, a kiedy nie. W Polsce raczej nie słuchało się muzyki. Mało który trener pozwalał puszczać w szatni cokolwiek. A przed meczem to już w ogóle! Przy niektórych trenerach nie można było nawet oddychać. Cały czas była mowa o koncentracji, skupieniu…
Ulubiony komentator?
Nie ukrywam, że dużą satysfakcję i przyjemność sprawiało mi komentowanie Bundesligi z Mateuszem Borkiem. Wcześniej się za bardzo nie znaliśmy, ale w komentarzu dobrze się rozumieliśmy. Połączenie jego wiedzy i moich doświadczeń sprawiało, że bardzo miło nam się rozmawiało. Nie wiem, czy podobne wrażenie odnieśli widzowie.
Ulubiony ekspert?
Maciej Murawski. Bardzo chłodno i rzeczowo ocenia piłkę.
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
Paweł Straszewski. Swego czasu grał w młodzieżowej reprezentacji. Spotykamy się prywatnie i do tej pory mu to zostało. Opowiedziałbym coś o nim, ale to nie nadawałoby się do publikacji.
Największy pantoflarz?
Mirek Rzepa. Ten, który prosto z meczu pojechał na ślub.
Największy niespełniony talent?
(chwila ciszy) Mam jedno nazwisko, ale to nie był człowiek, z którym grałem w jednej drużynie. Mogę powiedzieć? Poznałem go dopiero jak już zakończył karierę. Mario Basler. Pracowaliśmy razem przez półtora roku w Jahn Regensburg. Mieszkaliśmy razem, wspólnie dojeżdżaliśmy na treningi. To był 2004 rok, a więc tuż po tym jak on zakończył karierę. Wystarczyło popatrzeć, co potrafił zrobić z piłką, jak umiał wykonać rzut wolny, jak miał ułożoną stopę. Mając na uwadze to, co ten facet osiągnął – mimo że przecież grał w reprezentacji i Bayernie – to wydaje mi się, że mógł wycisnąć ze swojego potencjału znacznie więcej. Z moim charakterem byłby piłkarzem perfekcyjnym. Oczywiście żartuję.
Najlepszy podrywacz?
Jacek Bąk. Ale więcej nie powiem.
Największy modniś?
Nie kojarzę żadnego. Piłkarze generalnie lubią się ładnie ubierać.
Najlepszy prezes?
Prezydent Waldhofu Mannheim, Wilfried Gaul. Duża klasa.
Najgorszy prezes?
Kiedy odszedł Gaul, przyszedł nowy prezes, nawet nie pamiętam dobrze jak się nazywał… Zaczął wszystko wywracać do góry nogami, cały klub stał na głowie. Nie zgadzało się nic: kwestie finansowe, klub nie dostał licencji. Potrzebny był syndyk masy upadłościowej. No, ale tak to jest, jak za pewne rzeczy biorą się ludzie, którzy się na tym nie znają.
Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?
Grać czy w ogóle pracować? Jeśli w ogóle pracować to Gdynia.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
Nie, nigdy. I nie mam też wytatuowanego żadnego herbu na ciele.
Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?
Waldhof Mannheim. Docenili mnie przez moje zaangażowanie w grę. Zdziwiło mnie też, że ludzie rozpoznają mnie jeszcze na Cyprze. Byłem tam ostatnio na stadionie i parę osób mnie zaczepiło.
Alkohol w sezonie?
Pod tym względem byłem pełnym profi. Wiedziałem, że po zakończeniu kariery zdążę nadrobić wszelkie wyrzeczenia.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Paweł Straszewski. Do tego Franciszek Jarosz, który też grał w tamtych czasach w Zawiszy. Wie pan, drogi się rozchodzą, każdy idzie w swoją stronę. Ale staram się regularnie zrobić swoją rundę telefoniczną.
Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Bieganie po górach. Nie miałem takich przypadków, że trzeba było kogoś brać na plecy. Ja nigdy nie miałem problemów z obozami. Przeciwnie – lubiłem je. Odpowiadał mi taki uporządkowany schemat pracy.
Najgroźniejsza kontuzja?
Nigdy nie miałem większej kontuzji. Moja najdłuższa trwała dwa tygodnie. Naciągnięcie więzadeł środkowych kolana. Raz miałem jeszcze operację przepukliny pachwinowej, ale miała ona miejsce w przerwie między rundami. Zbyt wielu pauz w grze nie miałem. Znacznie więcej ich było wskutek tego, że czasem przesadzałem z faulami.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
Nie pieniędzy, nie mediów, ani nie stadionów. Możliwości. Tego, że otworzył się świat. Można szybciej wyjechać za granicę. Jeżeli człowiek pokaże, że umie grać, ma szansę na to, żeby trafić do lepszego klubu. Ktoś go prędzej czy później zauważy. Wcześniej nie było skautingu. Trzeba było mieć furę szczęścia i kontakty. A teraz? Przy odpowiednim podejściu, nastawieniu, pracy nad sobą, można wypłynąć na naprawdę szerokie wody. Piłkarze mają teraz wszystko na tacy. Dostają na pendrivie analizy, mogą w każdej chwili iść do psychologa, dietetyka, lekarza. Mogą wszystko. Ale bardzo rzadko z tego korzystają.
Przygotował JAKUB BIAŁEK