Eduards Visnakovs wywiadów udziela rzadko. Dotąd nie dał się skusić na dłuższe zwierzenia, jednak po wyjeździe do Belgii zdecydował się otworzyć. W obszernej rozmowie piłkarz KCV Westerlo opowiada między innymi, kto jego zdaniem winny jest upadkowi Widzewa Łódź, czym poważnie zdenerwował trenera GKS Bełchatów oraz jakie nadzieje na przyszłość ma reprezentacja Łotwy.
– Skąd właściwie wziął się Eduards Visnakovs?
– Z Łotwy. Zacząłem w wieku sześciu lat, bo brat już dawno grał w piłkę. Pozazdrościłem mu i zacząłem treningi. Dość szybko udało mi się wskoczyć na wysoki poziom, bo już w wieku 18 lat zostałem królem strzelców łotewskiej 1. ligi. Wkupne mnie jednak nie ominęło, musiałem przynieść jakieś słodkości i coś jeszcze. Z naciskiem na „coś” (śmiech). A później trafiłem do Ventspilsu, najlepszej drużyny w kraju.
– Jak ocenisz poziom piłki nożnej na Łotwie?
– Słaby. Nie ma co się oszukiwać, nawet w Ventspilsie, który można śmiało nazwać łotewskim odpowiednikiem Legii Warszawa, nie było ogromnej rywalizacji. Jedno jednak było dla mnie bardzo przyjemne – zagrałem w europejskich pucharach. Dobrze dogadywałem się z włoskim trenerem zespołu, darzył mnie dużą sympatią. Bardzo fajne czasy, miałem okazję zagrać przeciwko znanym w Europie drużynom, takimi jak Sporting Lizbona czy Hertha Berlin. Szkoda, że lepiej nie wykorzystałem tamtej szansy.
– Co masz na myśli?
– Trochę nie dojechała mi głowa. Byłem młodziutkim chłopakiem, ale wiem, że mogłem dać z siebie więcej, przyłożyć się bardziej do treningów. Chyba nieco przestraszyłem się gry w Lidze Europy, byłem bardzo zestresowany, zagubiony.
– Po odejściu z Ventspilsu los rzucił cię do Kazachstanu, do Szachtiora Karaganda. Dość nietypowy kierunek…
– I jakie treningi! Fizycznie była to niezła lekcja życia. Typowa stara, rosyjska szkoła. Biegaliśmy godzinami, fizycznie to był koszmar, ale później, w lidze polskiej, zbierałem tego żniwa. Pod względem siłowym nie miałem problemów z żadnym obrońcą. Trener był żywcem wyjęty ze Związku Radzieckiego, w czapce uszance. Wiem, że w Polsce dużo mówi się o Stanisławie Czerczesowie, że niby to prawdziwy zamordysta, umiłowany w ciężkiej pracy. Może lubi dać zawodnikom w kość, ale na pewno trener z Szachtiora był od niego jeszcze ostrzejszy. Nie udało mi się tam za bardzo zaistnieć, ale nie tylko z powodów sportowych. W Kazachstanie nie liczyło się, co potrafisz, ale kogo znasz.
– Piłka nożna w tym kraju idzie jednak do przodu, niezależnie od koneksji. W tym sezonie w Lidze Mistrzów gra Astana.
– Muszę wyjaśnić jedną rzecz – w Kazachstanie jest duża kasa. Takimi funduszami, jakie ma Astana, nie dysponuje zapewne znacząca część zespołów Bundesligi. W Szachtiorze też nie było na co narzekać, ale tam znów nikt nie umiał rozsądnie inwestować. Niby wszystko było, a trenowaliśmy cały czas na jednym boisku, głównej płycie stadionu. W zimę wchodziliśmy na sztuczną i to by było na tyle. Jeżeli tam futbolem będą wreszcie zarządzać uczciwi ludzie, z pewnością ta dyscyplina się rozwinie, bo na razie kasa ginie nie wiadomo gdzie.
– Z Kazachstanu trafiłeś do Polski, konkretnie do Widzewa Łódź, który testował niezliczone ilości zawodników. Trudno było wygrać ten casting?
– Gdy miałem ważny kontrakt w Karagandzie, usłyszałem, że nie będę grał i mogę zostać wypożyczony do drugiej ligi. Nie miałem na to najmniejszej ochoty i rozwiązaliśmy umowę. Widzew borykał się z problemami kadrowymi i pojawiła się szansa, by spróbować. Już po pierwszym treningu trener Radosław Mroczkowski zdecydował, że chciałby mnie mieć w swoim zespole i następnego dnia miałem podpisać dokumenty. Pojechałem jednak jeszcze do GKS Bełchatów. Zagrałem w sparingu, strzeliłem trzy gole. Trener powiedział: spełnimy każdy twój warunek, byle byś został! Miałem się spakować i wrócić, ale byłem zdecydowany na Widzew, bo chciałem grać w ekstraklasie. Trener GKS był na mnie poważnie wkurwiony. Zadzwonił do mojego managera, żeby, mówiąc krótko, wypierdalał ze wszystkimi zawodnikami, których miał już wcześniej w tym klubie i zapowiedział, że nikogo więcej od niego nie weźmie (śmiech).
– Widzew był wtedy zlepkiem zawodników z całego świata. Jak się dogadywaliście?
– Atmosfera była bardzo fajna. Nie mieliśmy żadnych problemów, żeby się porozumieć, nie istniały podziały. Ta drużyna naprawdę miała dobrych zawodników! Gdyby klubem rządzili ludzie z głową, to utrzymałaby się w lidze. Bezsensownie zwolnili trenera Mroczkowskiego i z każdą zmianą było coraz gorzej, nie rozumiałem tego. W końcu wzięli Artura Skowronka. Nie był to najlepszy czas – drużyna się posypała, trener nad tym nie zapanował. Nie mam do niego jednak osobistych animozji, po prostu ma bardzo słaby warsztat.
– W Olimpii gra twój najlepszy kumpel z Widzewa, Marcin Kaczmarek.
– Świetny facet, zarówno na boisku, jak i poza nim. Gdy graliśmy, zawsze szukał mnie swoimi podaniami. Mieliśmy bardzo dobry kontakt, poza klubem także. Imprez jednak nie było, Marcin zawsze grzecznie wracał do rodziny.
– W Widzewie było wówczas kilka postaci z kolorytem, jak Maciej Mielcarz czy Princewill Okachi.
– Obaj są, może wbrew pozorom, bardzo spokojnymi ludźmi. Maciek straszył bardziej wyglądem niż zachowaniem. Princewill to też poukładany facet. Lekkim wariatem, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, był za to Veljko Batrović. Bałkański charakter, cwaniak, modniś. Nikomu jednak nie przeszkadzał, raczej wzbudzał uśmiech i sympatię.
– Nie brakowało więc niczego poza organizacją i pieniędzmi.
– Zgadza się, Cacek nie płacił po kilka miesięcy. Może ktoś teraz pomyśli, że brak płynności był dla mnie czymś najgorszym, ale to nieprawda. Miałem z czego żyć, nie jestem typem człowieka, który rozpuszcza pieniądze na prawo i lewo. Zostały mi spore oszczędności z Kazachstanu, więc ten problem mnie nie dotyczył. Najbardziej w tym wszystkim bolał brak profesjonalizmu, uczciwego postawienia sprawy.
– Twoim konkurentem do miejsca w ataku był Patryk Mikita, uznawany za duży talent. Jak go wspominasz?
– W piłkę grać potrafi, ale chyba pogubił się jako człowiek. Uważał się za gwiazdę i myślał, że w Widzewie dostanie od razu pewny plac. Był u nas krótko, nie bardzo go zapamiętałem. Do szatni wchodził ostatni, wychodził pierwszy. Widocznie miał lepsze towarzystwo. Trening i do widzenia.
– Wejście do polskiej ligi miałeś znakomite. Pięć bramek w trzech meczach, potencjalna gwiazda. Dość szybko zdobyłeś sympatię kibiców.
– Od razu mnie pokochali, zresztą ja ich też! Dla nich aż chciało się grać, szkoda tylko, że przez pewnych ludzi ten klub tak skończył. Stadion może i nie był najpiękniejszy, ale atmosfera świetna. Spotykaliśmy się po meczach z kibicami, długo rozmawialiśmy. Do końca wierzyliśmy w utrzymanie i bardzo żałuję, że spadliśmy z ligi. Przez prezesa i całą jego ekipę nie udało nam się osiągnąć celu. Pod tym względem na pewno nie było tam normalnie.
– Wtedy po raz pierwszy pomyślałeś o odejściu?
– Tak. Nie za bardzo uśmiechała mi się gra w I lidze. Było sporo opcji odejścia, ale blokował mnie prezes. Lekko odfrunął, żądał za mnie milion euro. Milion! Za gościa, który w ekstraklasie strzelił kilka bramek, a teraz grał na jej zapleczu. Postawił sprawę jasno – albo przyjdzie duża kasa, albo będziesz gnił w I lidze, bo nigdzie cię nie puszczę. Dosłownie. Wreszcie jednak dogadał się z Ruchem i nie wahałem się tam przenieść.
– W Chorzowie spotkałeś się z Janem Kocianem i Waldemarem Fornalikiem. Jak ich wspominasz?
– Kocian był dobrym trenerem, ale po prostu w pewnym momencie coś nie wypaliło i został zwolniony, a zastąpił go Fornalik. To bardzo poważny i spokojny człowiek. Słyszałem, że w Polsce nazywano go nie tylko „Waldek King”, ale i „Smutny Waldemar”. Drugi przydomek jest nie do końca trafiony. Bywa żywiołowy, nerwowy, potrafi pobudzić. Czasem nawet przekleństwami, co niektórym kibicom może wydawać się abstrakcją (śmiech).
– Twój były kolega z drużyny właśnie rozegrał 500. mecz w ekstraklasie. Łukasz Surma był prawdziwym liderem Ruchu?
– Świetny piłkarz, bardzo mu gratuluję. Jako kolega również był bardzo pomocny. W szatni miał chyba najwięcej do powiedzenia, choć w drużynie było sporo starszych zawodników, jak Marek Zieńczuk czy Marcin Malinowski. Nie musiałem mówić „dzień dobry” wchodząc do szatni, ale szacunek był ogromny.
– Ten sezon rozpocząłeś od mocnego uderzenia. Kilka bramek i od razu przeniosłeś się do Belgii. To była pierwsza oferta, którą dostałeś?
– Do klubu przyszła propozycja, ale w Chorzowie wyrzucili ją do kosza. Byłem przekonany, że zostanę w Ruchu, bo to były ostatnie dni okienka transferowego. Westerlo ponowiło jednak ofertę, kluby w końcu znalazły porozumienie i tak wreszcie trafiłem tutaj.
– W Ruchu kibice często śpiewali na twoją cześć, myślisz, że podbijesz też serca fanów w KVC?
– Przekonanie ich do skandowania mojego nazwiska będzie raczej trudne, bo kultura kibicowania jest tutaj trochę inna. To rodzinny klub, jest nieco mniej emocji, mecze bardziej przypominają teatr.
– A ile było prawdy w tym, że interesowało się tobą Schalke 04 Gelsenkirchen?
– Niewiele. Po meczu z Holandią w eliminacjach mistrzostw Europy mieliśmy wspólny obiad i nawiązałem kontakt z Klaasem-Janem Huntelaarem i Timem Krulem. Ktoś powiązał fakty i tak w moim kontekście pojawił się ten klub, ale o zainteresowaniu nie słyszałem. Może polecał mnie Tomasz Hajto, lecz nic o tym nie wiem.
– Jakie różnice widzisz już teraz pomiędzy ligą polską i belgijską?
– Belgijska jest zdecydowanie silniejsza, jedna z czołowych dziesięciu w Europie. Dobra gra tutaj może otworzyć drzwi do futbolu na najwyższym poziomie. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie też infrastruktura, poziom akademii. Stawia się tutaj na młodzież i to jest rozsądne myślenie. Różnicą jest natężenie podczas treningu, tutaj pracuje się zdecydowanie mocniej niż w Polsce, jednak po kazachskiej szkole jestem na to gotowy. Trzeba włożyć dużo więcej wysiłku, gra jest bardzo szybka. W czasie meczów akcja przenosi się z jednej bramki pod drugą w kilka sekund. Mała Anglia. Na Łotwie mówimy, że to piłka „awanturska”.
– Pod względem organizacji klubu też jest spora różnica?
– Tak. W Polsce zawodnik wszystkim musi zajmować się sam. Wynająć mieszkanie, znaleźć samochód, a do tego jeszcze często mu nie zapłacą. Westerlo to mały klub, a pierwszego dnia odebrałem klucze do domu i auto. Jedynym moim kosztem jest paliwo. Muszę tylko skupiać się na treningach.
– Czujesz, że na tym etapie swojej kariery jesteś w dobrym miejscu?
– Tak, to właściwy klub dla rozwoju. Nie jestem już młodziutkim piłkarzem, mam 25 lat. Myślę bardzo mocno o przyszłości, najbliższe dwa lata będą dla mnie najważniejsze. Muszę pracować na maksimum swoich możliwości, skupić się wyłącznie na futbolu. Chciałbym na pewno cofnąć czas, gdybym mógł, wszystko podporządkowałbym piłce nożnej. Mam swoje ambicje, które chcę realizować. Mogę dalej się rozwijać, wiem, czego chcę, głowa pracuje jak trzeba. Szkoda, że mając 18 lat nie dałem z siebie więcej, ale czas już uciekł. Teraz ważne będzie też szczęście. Kariera piłkarza to balansowanie na cienkiej linii – albo ją przekroczysz, albo nie. Czasami w małych klubach można spotkać zawodników na tak wysokim poziomie, że poradziliby sobie w światowych potęgach, ale los nigdy się do nich nie uśmiechnął.
– Ostatnio stanąłeś przed trudnym, mentalnym wyzwaniem. Twoje pudło w meczu z SV Zulte-Waregem widziała i komentowała chyba cały piłkarska Europa. Jak sobie z tym radzisz?
– Takie jest życie zawodnika. Nie codziennie pudłuje się z kilkudziesięciu centymetrów, ale muszę o tym jak najszybciej zapomnieć. W pierwszym momencie było ciężko, tym bardziej, że przegraliśmy ten mecz. Niemniej jednak to już przeszłość, teraz pora skupić się na kolejnym celu, nie oglądać się wstecz.
– Kto jest lepszym piłkarzem – ty czy twój brat?
– Ciężko powiedzieć, bo to dwie różne pozycje. Aleksejs gra jednak cały czas w reprezentacji Łotwy, ma duże doświadczenie i potrafi wnieść na boisko dużo spokoju.
– A jaką widzisz szansę dla siebie w kadrze Łotwy?
– Zapatruję się na to optymistycznie, ale mamy sporo dobrych napastników. Wystarczy wspomnieć tylko o Artiomie Rudniewie czy Denisie Rakelsie. Jest też zawodnik Miedzi Legnica, Valerijs Sabala. Ten ostatni ma całkiem przyzwoite statystyki w kadrze, strzelił już sześć goli. Mnie się jeszcze nie udało, ale zagrałem dopiero dziewięć razy. Rudniew ma natomiast ponad trzydzieści spotkań i tylko jednego gola więcej. Jako reprezentacja nie jesteśmy potęgą, strzelamy niewiele goli. Mam jednak nadzieję, że już niebawem znów pojawimy się na jakiejś wielkiej imprezie. Może spróbujemy już w następnych mistrzostwach świata, bo nasza grupa eliminacyjna nie jest strasznie trudna. Bardzo na to liczymy!
Rozmawiał Emil Kopański