Obrońca Wisły Kraków Łukasz Burliga ponownie wysłał sygnał, że potrzebuje natychmiastowej, specjalistycznej opieki, najlepiej raz jeszcze połączonej z umieszczeniem go w miejscu odosobnienia. W meczu z Ruchem Chorzów bestialsko zaatakował Kamila Mazka, a po meczu jak gdyby nigdy nic wygadał się, że to nie był faul spontaniczny, lecz popełniony z premedytacją, chłodno zaplanowany jeszcze przed meczem. Bo Mazek go wkurzył swoimi wypowiedziami.
Mówiąc krótko – Burliga wyznał, że wyszedł na boisko z zamiarem zrobienia krzywdy innemu piłkarzowi. Jakimś cudem niedowidzący sędzia Tomasz Kwiatkowski wycenił całe zajście jedynie na żółtą kartkę. A to przecież była czerwona na mur beton.
Nie chcielibyśmy jutro czy pojutrze przeczytać, że Komisja Ligi stwierdza, iż skoro arbiter widział zajście, to nie można dodatkowo ukarać Burligi. To byłby absurd. Od razu w tym momencie lekcja historii: w 2001 roku Roy Keane niezwykle ostro zaatakował Alfa-Inge Halanda, co doprowadziło do bardzo poważnej kontuzji u Norwega. Oczywiście otrzymał czerwoną kartkę i niewielką karę finansową (5 tysięcy funtów). Jednak kilka lat później Keane w swojej autobiografii przyznał, że popełnił faul z premedytacją i chciał przeciwnikowi zrobić krzywdę. Na skutek tych wyznań dorzuciła mu jeszcze pięciomeczową dyskwalifikację oraz karę w wysokości 150 000 funtów.
150 000 funtów!
Nie ma żadnej różnicy między Keanem a Burligą, poza tym, że Keane zdołał uszkodzić rywala, a Burliga nie. Obaj wyszli na boisko nie po to, żeby grać w piłkę, ale po to, by zabawić się w rzeźników. Obaj się do tego przyznali. Teraz zobaczymy, jaka jest różnica pomiędzy postrzeganiem takich zdarzeń w Polsce i w Anglii. Bo jeśli się okaże, że u nas tak wolno – to znaczy, że jednak jesteśmy dzikusami. Komisja Ligi od wczoraj powinna wertować paragrafy, aby znaleźć taki, zgodnie z którym Burligę można ZMASAKROWAĆ.
A Burlidze zalecamy, by znalazł sobie jeszcze jednego terapeutę – już nie od hazardu, ale po prostu kogoś dobrego z psychiatrii. Mógłby się też zaszczepić na wypadek wścieklizny.
.
.
.