Za chwilę zaczniemy podejrzewać, że to jakaś ustawiona akcja, mająca na celu poprawę frekwencji wśród ultrasów Korony jeżdżących na wyjazdy. Kupiłeś karnet na Kolporter Arenę, żeby razem z ukochaną drużyną cieszyć się po zwycięstwach? Umoczyłeś! To tak, jakbyś kupił Yorka chcąc ochronić swój dobytek przed złodziejami albo zamieszkał niedaleko lotniska uwielbiając rozkoszować się spokojem w domowym zaciszu. Mało można było sobie wyobrazić mniej trafionych inwestycji. Ha, ale mamy rozwiązanie. Bo to nie tak, że zwycięstw Korony obejrzeć się nie da. Da się. Sposób jest prosty: kupuj szalik, wsiadaj w pociąg i wio przez pół Polski.
Czasem różni producenci są na tyle pewni swojego produktu, że decydują się na następujący chwyt marketingowy: będziesz w stu procentach zadowolony, a jeśli nie, to oddamy ci całość kasy. Cóż – jeśli zakup karnetu na Kolporter Arenę byłby obarczony podobną klauzulą, coś nam się wydaje, że śmiało można by zatrudnić dodatkową panią do przyjmowania zwrotów, a miejsce w kolejce trzeba byłoby trzymać od wczesnych godzin porannych. Bo rezultaty Korony u siebie są – nie bójmy się tego słowa – kompromitujące. KOM-PRO-MI-TU-JĄ-CE.
Na przykładzie Korony Kielce można pisać traktaty o polskiej gościnności. „Przyjechałeś do nas? Czuj się jak u siebie w domu” – zdają się mówić przed meczem kieleccy piłkarze do swoich rywali. Na siedem meczów u siebie wygrali tylko raz. TYLKO RAZ. Na Boga, mówimy przecież o drużynie, która dziś mogła zrównać się punktami z drugą Legią Warszawa! O ekipie, która przed tygodniem pojechała na boisko lidera i jako pierwsza w tym sezonie zabrała mu komplet punktów z jego boiska. O jedenastce facetów, którzy trzysta kilometrów od domu dadzą radę trafić w bramkę, ale będąc u siebie zapominają, gdzie się strzela!
Coś się zacięło w tej drużynie. I to nie tak, że Korona grała jakoś źle. Wręcz przeciwnie. Parę razy nieźle założyli pressing (goście w niektórych sytuacjach bili po autach – a przecież wielu okrzyknęło ich ekstraklasowymi mistrzami wychodzenia spod presji), na skrzydle szalał Łukasz Sierpina – generalnie niezręcznie nam jest chwalić tego chłopaka (jeszcze zero goli, zero asyst), ale momentami naprawdę zaczyna przypominać piłkarza – do tego było widać w ich grze ambicję, parcie, dążenie do strzelenia bramki. No, ale same chęci nie wystarczą. Chyba że…
… nazywasz się Dariusz Jarecki i bardzo chcesz strzelić gola z rzutu wolnego. Ależ to było fatalne wykonanie stałego fragmentu, serio. Obrońca Termaliki zamknął oczy i… po prostu kopnął. Na tyle szczęśliwie, że piłka otarła się o stojącego w murze Aankoura i wpadła przy samym słupku, obok totalnie bezradnego Małkowskiego. I takim oto sposobem niecieczanie przerwali swoją passę: w pięciu poprzednich meczach nie wygrali ani razu. No ale gdzie lepiej pozbyć się kamieni z butów, jak nie w Kielcach.
W miejscu, gdzie każdy może czuć się jak u siebie w domu.
Fot. FotoPyk