Marcin Cebula od lat uchodzi za olbrzymi talent. W Koronie Kielce bardzo na niego liczą i wydaje się, że ten sezon może być dla niego przełomowy. Po rozmowie z nim można wywnioskować jedno: to bardzo skromny chłopak. – Nigdy nie byłem pewny siebie. Wydaje mi się, że cały czas nie do końca wierzę w swoje możliwości. Nie wiem skąd to się wzięło. Ale porównując to do wcześniejszych lat i tak jest lepiej – mówi dla Weszło.
– Od lat uchodzisz za największy kielecki talent. To pewnie dodatkowa presja.
– Nie wiem czy największy. Chyba nie. W Kielcach jest jeszcze wielu bardzo dobrych chłopaków.
– Nie przesadzaj…
– Od dłuższego czasu jestem w pierwszej drużynie i może dlatego tak się mówi. Na razie z szansami na grę było różnie. Teraz dostałem prawdziwą i próbuję ją wykorzystać.
– Więc jak z tą presją?
– Na początku ją czułem i to nawet wtedy, gdy przebywałem na boisku. Chciałem pokazać się z jak najlepszej strony, bo wiedziałem, że wiele ludzi na mnie liczy. Ale teraz jest już trochę inaczej, przestałem myśleć o tym w ten sposób.
– Bo zadebiutować w Ekstraklasie mogłeś na przykład nieco wcześniej. To miał być mecz z Piastem. Jesień sezonu 2012/2013.
– Trener Ojrzyński powiedział mi, że zagram, ale nagle zacząłem prezentować się bardzo słabo.
– Podobno zacząłeś przewracać się o własne nogi.
– Naprawdę się wtedy zestresowałem (śmiech). No i przez to musiałem poczekać na debiut do rundy wiosennej. To był mecz z Polonią Warszawa. Na boisku pojawił się też Karol Angielski. Chociaż on chyba miał już wcześniej na koncie kilka minut w Ekstraklasie.
– Urodziłeś się w Staszowie. Powiedz coś więcej o młodzieńczych latach.
– Zawsze trenowałem ze starszymi. Niektórzy byli starsi nawet o cztery, pięć lat. Byłem najmniejszy ze wszystkich i zdarzyło się, że się ze mnie śmiali. Zwłaszcza, gdy mi coś nie wychodziło. Pamiętam jak biegłem sam na sam z bramkarzem. Zamiast trafić do siatki, potknąłem się i przewróciłem. No i się zaczęło.
– Ile czasu trenowałeś w Pogoni?
– Do Korony trafiłem w momencie, gdy byłem w pierwszej klasie gimnazjum. Nie pamiętam dokładnie jak długo przebywałem w Pogoni, ale to mogły być ze cztery lata. Wiadomo, że pierwszy kontakt z poważniejszą piłką miałem dopiero w Kielcach, ale drużynie ze Staszowa też sporo zawdzięczam. Sporo się nauczyłem od trenerów Słomki czy Twaroga.
– Ale chyba nikt inny z zespołu, w którym występowałeś, nie wybił się gdzieś dalej?
– Artur Merchut grał w drugiej drużynie Korony, ale wrócił już do Staszowa. Nieźle radzi sobie też Michał Motyl.
– Często odwiedzasz rodzinne strony?
– Może nie jakoś wybitnie często, ale staram się to robić, gdy mamy dłuższe wolne.
– Robisz tam za gwiazdę?
– Nie (śmiech). Jeszcze nikt mnie nie rozpoznaje.
– Czym interesowałeś się jeszcze za dzieciaka?
– Nie miałem tak, że w pewnym momencie musiałem wybierać między piłką, a czymś innym. Futbol jest obecny w moim życiu od zawsze. W sumie nie wiem co bym robił, gdybym nie grał. Byłoby ciężko, nawet nigdy o tym nie myślałem.
– Tylko grałeś czy byłeś takim zapaleńcem, który zaraz po powrocie z boiska włączał mecze w telewizji?
– Kiedyś faktycznie oglądałem wszystko jak leci. Jestem fanem Barcelony i obojętnie z kim nie grali, śledziłem każde spotkanie. Teraz już tak nie mam.
– Idol z dzieciństwa?
– Ronaldinho. Właśnie za czasów gry w Barcelonie. Miałem porozwieszanych w pokoju kilka plakatów z jego podobizną.
– W Staszowie grał też twój brat, Konrad.
– Mam dwóch braci, Konrad ma 26 lat, a Michał 28. Obecnie są zawodnikami B-klasowego Piasta Osiek. Konrad zapowiadał się bardzo dobrze. Była jednak taka sytuacja, że trener Pogoni nie chciał na niego stawiać. Nawet nie wiem z jakiego powodu. Trochę się poddał. No i teraz gra z Michałem na niższym poziomie.
– To oni zarazili cię uczuciem do piłki?
– Nie ma co ukrywać, że im też wiele zawdzięczam. Zabierali mnie ze sobą i to dzięki nim nauczyłem się rywalizować ze starszymi od siebie. Graliśmy razem w osiedlowej drużynie Ruch Radzików. Skąd nazwa? Pewnie od chorzowskiego Ruchu, bo spora część Staszowa kibicowsko należy do niego. Moi bracia jeździli zresztą na jego mecze.
– Jak było i jest u ciebie z nauką?
– Oj ciężko. Nigdy nie miałem do niej pociągu.
– Wiem tylko, że nie zdałeś z pierwszej klasy liceum do drugiej.
– No tak. Teraz jestem w trzeciej i zobaczymy jak to dalej będzie. Rodzice i reszta rodziny wpaja mi do głowy, że muszę to skończyć. I ja naprawdę o tym wiem. Zdaję sobie sprawę z tego, że mi się to przyda, ale strasznie ciężko mi się zebrać.
– Z czego wtedy nie zdałeś?
– Pani uwaliła mnie z matematyki. Ale tak jak mówię, zawsze wolałem pójść pokopać niż się uczyć. W internacie na przykład często się zaspało, potem poszło na jedną albo dwie lekcje i wychodziło się ze szkoły. Próbowałem się uczyć, ale po piętnastu minutach kładłem książkę z powrotem. Tak już mam.
– Nie było taryfy ulgowej?
– Teraz nauczyciele czasami przymykają oko. Tak czy inaczej, muszę się spiąć i to skończyć.
– Pani od matematyki cały czas cię uczy?
– Nie, nie. Zmieniłem szkołę, teraz jestem w zaocznej.
– Wspomniałeś o internacie. To był pewnie zwariowany czas.
– Byłem tam przez trzy lata. Zresztą, mieszkał tam też Michał Przybyła. Wiadomo, że czasami odchodziły dziwne akcje, ale raczej byliśmy spokojni.
– Nigdy nie sprawiałeś problemów wychowawczych?
– Czasami coś się trafiało. W internacie jak bywaliśmy za głośno, pani wyciągała nas z pokoju, rozstawiała po kątach na korytarzu i musieliśmy robić pompki.
– Ale wywalić was nigdy nie chcieli?
– W pewnym momencie zaczęły się pojawiać takie sugestie, ale wytrwaliśmy (śmiech).
– Jak w ogóle dostałeś się do Korony?
– To był zwykły nabór. Już nawet nie pamiętam kto pierwszy znalazł informację o testach. Moja ciocia albo tata. Przyjechałem, pokazałem się i tak to się zaczęło.
– Z którym trenerem na początku współpracowałeś?
– Od samego początku z trenerem Wilmanem. Był naszym wychowawcą. Później, już w Młodej Ekstraklasie, trenerem był Włodzimierz Gąsior. Ale po pół roku zastąpił go Wilman. W sumie można powiedzieć, że jestem jego wychowankiem.
– Na wspomniany już debiut w pierwszym zespole pewnie nie mogłeś się doczekać.
– Jasne, że tak. Ale nie zaprezentowałem się w nim dobrze. Zanotowałem bardzo dużo strat. Było ciężko.
– Ale poczułeś, że złapałeś pana Boga za nogi? Bo kurczę, za skromny jesteś.
– Wiadomo, że strasznie się wtedy cieszyłem, ale po tamtym meczu nabrałem pokory. Doszło do mnie, że to wszystko nie jest takie proste jak się wydaje z trybun albo z ławki rezerwowych. Nie wystarczy wyjść na boisko i trochę pobiegać.
– Taka sytuacja jak przed meczem z Piastem miała miejsce raz, czy było jeszcze kilka spotkań, w których miałeś zadebiutować, a jednak nic z tego nie wyszło?
– To była jednorazowa akcja. Ale tak sobie myślę, że może i lepiej, że zadebiutowałem parę miesięcy później. Sporo się przez ten czas nauczyłem, nabrałem dodatkowego doświadczenia.
– Co powiesz o trenerze Ojrzyńskim?
– Świetnie przygotowywał zespół pod względem mentalnym. Jestem mu wdzięczny za to, że dał mi zadebiutować.
– Zawdzięczasz mu najwięcej ze wszystkich szkoleniowców?
– Dużo spotkań rozegrałem też za trenera Pachety…
– Pamiętne słowa „Nadszedł czas Cebuli”.
– Dawał mi szansę, grałem, ale widzisz – przyszedł kolejny trener i już nie widział mnie w składzie. Tak to już jest.
– Pacheta dawał ci grać, ale mówisz, że cię nie lubił.
– To pojawiło się chyba w „Przeglądzie Sportowym”. Nie wiem skąd wzięły się te słowa. Niczego takiego nie powiedziałem. Miałem z nim świetny kontakt.
– Hiszpan powiedział kiedyś – i to akurat prawdziwe słowa – że nie potrafił dotrzeć do młodych koroniarzy. Że w waszym otoczeniu coś działało na was mocniej niż jego sugestie. O co mu chodziło?
– Kurczę… Może nie pasowały mu niektóre zachowania. Nie mam pojęcia.
– A zdarzały się jakieś odchyły?
– Pamiętam tylko jak raz źle przyjąłem piłkę. Trener wziął ją w ręce i powiedział, że jak nie potrafię robić tego dobrze, to mam ją tak łapać i biec dalej (śmiech). Jeśli już to przytrafiały się tylko śmieszne sytuacje.
– Co z trenerem Tarasiewiczem?
– Dawał mi mniej szans, ale musiałem to uszanować, przełknąć i trenować dalej. Sporo występowałem wtedy w drugiej drużynie.
– Tak utrzymywałeś rytm meczowy. Ale podobno brakowało ci też pewności siebie.
– W pewnym momencie pojawił się mały dołek. Nie łapałem się do składu i źle to na mnie działało.
– Ogólnie jesteś pewny siebie?
– Właśnie nie… Wydaje mi się, że cały czas nie do końca wierzę w swoje możliwości. Nie wiem skąd to się wzięło.
– Zawsze tak miałeś?
– Raczej tak. Ale porównując to do wcześniejszych lat i tak jest lepiej Wcześniej mocno to we mnie siedziało, ale zacząłem nad tym pracować i widać efekty.
– Nad czym musisz pracować najbardziej z typowo boiskowych rzeczy?
– Nad wytrzymałością. To jest zdecydowanie do poprawy.
– Twoja największa zaleta?
– Chyba gra jeden na jeden. Ale zdaję sobie sprawę, że takie akcje powinno się kończyć bramkami i asystami. Tego mi brakuje, ale wydaje mi się, że jak już trafię do siatki albo zanotuję asystę to później będzie łatwiej. Dodałoby mi to jeszcze większej pewności.
– Czego w ogóle oczekujesz po tym sezonie?
– Na początku nikt w to nie wierzył, ale stworzyliśmy nową drużynę. Rodzinę. I jesteśmy w stanie awansować do ósemki. Sam nie wyznaczyłem sobie jakiejś liczby spotkań albo bramek, którą chcę zdobyć. Zresztą, wolałbym zacząć asystować niż strzelać.
– Za młodu notowałeś dużo asyst?
– Właśnie zdecydowanie częściej trafiałem do siatki. Ale wiadomo, że w takich juniorskich meczach z reguły pada dużo bramek. Jest o to łatwiej.
– Piotr Malarczyk powiedział mi kiedyś, że jeśli w przyszłości nie zagra w dorosłej reprezentacji to będzie to dla niego spora porażka. Jak jest z tobą?
– Odpowiem tak samo – to byłaby dla mnie porażka. Wszystko jest w moich rękach. Jeśli będę dalej mocno pracował, to myślę, że będę miał jednak szansę w niej zagrać.
– Na razie masz kadrę U-21.
– Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Z jednej strony może być mi dzięki temu łatwiej, ale niektórzy nigdy nie otarli się o młodzieżówkę, a mimo to później załapali się do dorosłej kadry.
– Nie myślałeś kiedyś, że fajnie byłoby w tym wieku szkolić się w jakimś zagranicznym klubie?
– Na zgrupowaniach spotykam się z chłopakami, którzy grają za granicą. Kilku, z którymi miałem wcześniej styczność, szybko wróciło do Polski i teraz daleko im do Ekstraklasy. Nie wiem, różnie z tym bywa. Zresztą ja nie miałem nigdy zagranicznej oferty. Nie byłem nawet nigdzie na testach.
– A miałeś propozycje z innych ekstraklasowych klubów?
– Do tej pory niczego nie było. Wiadomo, że teraz coś się w tym względzie ruszyło, dochodzą mnie jakieś słuchy, ale póki co żadnej oferty nie miałem.
– Chodzą słuchy, że na co dzień jesteś bardzo wesołą osobą.
– Tak mówią (śmiech).
– Jakieś żarty w drużynie?
– Czasami coś się trafi, ale na razie nie chcę się jeszcze za mocno w tym względzie wychylać. Za młody jestem.
– Jakiś czas temu dzieliłeś mieszkanie z Vanją Markoviciem. Jak jest teraz?
– Mieszkam z Piotrkiem Rogalą, Vanja jest teraz z Michałem Przybyłą. W wolnym czasie najczęściej odpalamy FIFĘ.
– Podobno w całej Koronie nie ma lepszego od ciebie.
– Najlepszy chyba nie jestem, ale faktycznie sporo gram. O dziwo nie Barceloną. Z reguły wybieramy sobie trochę słabsze, czterogwiazdkowe zespoły. Cebuli do jakiegoś topowego klubu też nie wytransferowałem (śmiech).
– I jesteś też niezły w bilard.
– Tutaj to jest porażka (śmiech). Grałem raz z „Trytem” i jakoś mi nie poszło. Zdecydowanie bardziej wolę kręgle.
– Książki?
– Nie, nie mam tak jak Przemek (śmiech). Ale może w końcu coś od niego pożyczę.
– Powiedz jeszcze o co chodziło z „Pierwszą Miłością”? Oglądasz to?
– Już nie. Teraz oglądam „Na Wspólnej”! Włączamy z dziewczyną wieczorami.
– Okej, jak z dziewczyną to jesteś trochę usprawiedliwiony. Myślałem, że sam oglądasz.
– Nie, nie. Ale nie musi mnie przymuszać. Nawet to lubię (śmiech).
ROZMAWIAŁ MATEUSZ MICHAŁEK