Reklama

Ligowa niedziela. Ciekawa przystawka przed kalorycznym daniem głównym

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

25 października 2015, 11:50 • 4 min czytania 0 komentarzy

Niecałe cztery miesiące temu Lech grał z Legią w superpucharze Polski. I zmiótł ją z powierzchni ziemi. Wszystkim – pressingiem, atakiem, kontratakiem. Analityk z jednego z klubów ekstraklasy mówił, że po zobaczeniu tego spotkania widział w Lechu drużynę, która rozniesie całą ligę w pył. Jeden ze zdolniejszych napastników nie potrafił się doliczyć ile bramek mógłby zdobyć z taką kreatywnością dookoła siebie. Jak wyszło – wiadomo. Dopiero teraz poznaniacy zaczynają powoli wychodzić z kryzysu, ale trafiają na żądną rewanżu Legię.

Ligowa niedziela. Ciekawa przystawka przed kalorycznym daniem głównym

Image and video hosting by TinyPic

Legia jest żądna rewanżu, bo po pierwsze straciła na rzecz Lecha mistrzostwo, a po drugie porażka w superpucharze naprawdę była dotkliwa. Ale nie wokół rewanżyzmu toczy się dyskusja dookoła spotkania. Toczyłaby się, gdyby był to pojedynek pierwszej drużyny z drugą, a nie – trzeciej z szesnastą. Jest to hit pudrowany, obie drużyny mają swoje problemy i zamiast pewności siebie – nadzieje.

Te pierwsze większe ma Lech, drugie – Legia. Poznaniacy, wiadomo: w lidze kopią się po czołach, ostatnio ledwo wyciągnęli remis z miernym Ruchem Chorzów. Popełniają dramatyczne błędy w obronie, w ataku ruszają się jak muchy w smole. Do Florencji na pojedynek z Fiorentiną jechać mieli jak na wycieczkę, ale zamiast miniaturek katedry do walizek zapakowali trzy punkty. To główna i jedyna nadzieja Lecha w niedzielnym pojedynku. Że w końcu udało się ogarnąć defensywę na tyle dobrze, że w miarę poradziła sobie z liderem Serie A. Że z przodu zorientowali się, że trzeba po prostu trafiać do siatki, a nie szukać kwadratury koła. Ale nawet mimo zwycięstwa nad włoskim zespołem, czyli z definicji znacznie silniejszym, to ogarnięcie w obronie i skuteczność z przodu są na razie pisane palcem po wodzie. Są jak noga niezmęczona – incydentalne.

W każdym razie więcej konkretów stoi po stronie Legii. Jeden najważniejszy to Nemanja Nikolić – bohater piątkowej burzy medialnej. Najpierw opublikowano w “Przeglądzie Sportowym” wywiad z Węgrem, w którym napastnik mówił, że “Lech dla niego może spaść”. Później sam zawodnik na konferencji prasowej dodawał, że dziękuje poznaniakom za to, że go nie wybrali, bo dzięki temu może grać w największym klubie w Polsce – w Legii. I że Lechowi trzeba dokopać, żeby został na dnie.

Reklama

Jan Urban nawet nie czekał, żeby ktoś zapytał się go o te wypowiedzi, tylko przy pierwszym wspomnieniu nazwiska Nikolicia od razu powiedział, żeby napastnik Legii strzelił bramkę komuś poważnemu, a dopiero potem skupił się na mówieniu o Lechu. Oj, biorąc pod uwagę miejsce poznaniaków w lidze – dość ryzykowne słowa trenera.

Legia ma też więcej atutów piłkarskich. Ma większą radość z gry, zbilansowaną jedenastkę, silny, a nie eksperymentalny (Jodłowiec-Pazdan kontra Tetteh-Linetty) środek pola. Generalnie przy porównaniach wydaje się, że legioniści mają przewagę na niemal każdej pozycji, są też silniejsi drużynowo. Ale to futbol, Lech też ma swoje zalety, które akurat w niedzielę mogą mieć większe znaczenie.

I może na tym polegać najbardziej interesująca rzecz w tym meczu. W tym roku przed meczami o obydwu drużynach wiedzieliśmy sporo. W maju spotykały się tydzień po tygodniu – raz w finale Pucharu Polski, potem w lidze. Wtedy wszystko już opowiedziano. Teraz najwięcej jest znaków zapytania.

Ale zanim o osiemnastej przy Łazienkowskiej rozpocznie się hit dnia, warto zajrzeć na Podkarpacie. Tam, w Mielcu, niepokonana od sześciu spotkań Termalica podejmie niepokonaną w trzech ostatnich meczach Lechię Gdańsk. Partidazo? Czemu nie? Słoniki, jak dobrze wiemy, ze składu węgla i papy przeobraziły się w drużynę grającą ładny, przyjemny dla oka futbol, pozbywając się zebranej na początku sezonu łatki drużyny, której bramkę strzeli każdy. A do tego tydzień temu w Krakowie zagrały na nosie Wiśle, okopując się na własnej połowie.

A Lechia? W Gdańsku biją na alarm i uspokajają. To pierwsze dlatego, że reprezentanci Polski – Sławomir Peszko i Sebastian Mila – ruszają się jak muchy w smole, generalnie pożytku z nich nie ma. A uspokajają, bo tego pierwszego ma kto zastąpić – w końcu ma zagrać Michał Chrapek, który w tym sezonie nie rozegrał jeszcze nawet minuty. Thomas van Heesen twierdzi, że 23-letni pomocnik coraz bardziej łapie o co mu chodzi z tym pressingiem i rozgrywaniem piłki. W pierwszym składzie zobaczymy natomiast samego Milę. I nie powiemy, jesteśmy ciekawi jak po takim rozbracie z boiskiem – spowodowanym tylko bardzo słabą formą – poradzi sobie 33-letni rozgrywający.

5NoQUEv

Reklama

ICraUXH

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...