Była wiosna 2013 roku. Mariusz Stępiński zbliżał się do osiemnastki, grywał nawet w koszulce bez reklamy piwa, a w mediach toczyła się debata co z jego przyszłością. Czy powinien trafić do Legii, czy ruszać za granicę, czy może zostać w Widzewie. Postawił – jak pamiętamy – na Niemcy, gdzie nie wykręcił nawet minuty w dorosłym zespole. Czasy transferu Stępińskiego brzmią jak poprzednia epoka, ale trzeba stwierdzić wprost: w takiej formie jak dziś Mariusz nie był nawet przed wyjazdem. Mało tego – on do obecnej dyspozycji nawet się wtedy nie zbliżył. Wówczas strzelał co 254 minuty, a teraz? A teraz ładuje co 107. Chyba można pokusić się o stwierdzenie, że gdyby nie skuteczność 20-latka, Grodzicki i spółka wycieraliby dupami dno tabeli.
U Stępińskiego podoba nam się jedno – co ma, to strzela. Bez kombinowania, zaplątywania się w dryblingi czy pójścia na ciało w ciało z obrońcą. Tak jak dziś przy jedynej bramce. Przyjął, poczekał na zachowanie Zielińskiego, zorientował się, że nic mu nie grozi, spojrzał na bramkę i pyk, delikatnie a’la Thierry Henry od słupka. Precyzja i wykończenie godne napastników najwyższej klasy. I moglibyśmy się tak dziś rozpływać nad Stępińskim, gdyby nie jeden fakt. Fakt bardzo przykry. Mariusz to bowiem JEDYNY (wg Ekstrastats) napastnik ligi, który już obejrzał dwie żółte kartki za symulowanie, a i padolino przy kontakcie z Zielińskim – choć minimalny kontakt pewnie był – pierwsza klasa. To wszystko – bądźmy szczerzy – raczej uniemożliwia traktowanie tego chłopaka z sympatią. Stąd apel do ciebie, kolego: zajmij się w końcu grą, bo wychodzi ci to więcej niż dobrze, a te symulki odpuść, bo za moment strach będzie przy tobie portfel zostawić. To oszustwo niegodne porządnego snajpera, jakim niewątpliwie się stajesz. Z góry dziękujemy.
Poza tym Lipski zmarnował karnego, Grodzicki dostał kolejną czerwoną i na tym w zasadzie moglibyśmy zakończyć relację z tego meczu, bo na Śląsk aż szkoda marnować klawiaturę. Gecov, Danielewicz, Zieliński, Kiełb, Biliński… Istnieje dobre określenie definiujące, co pokazują ci ludzie. Hobby football. Albo – jak mawiają Anglicy – Sunday League. Gra zespołu Pawłowskiego jest dziś bardziej depresyjna niż noce polarne w Skandynawii i trudno się dziwić, że pies z kulawą nogą nie chce chodzić ich oglądać. Pięć spotkań bez zwycięstwa. Dwa strzelone gole w pięciu meczach. Trener chciał dziś wstrząsnąć tą zgrają, nie zabrał do Chorzowa ani Grajciara, ani Kokoszki, zostawił na ławce Kiełba i Bilińskiego, ale rotacje nic nie dały. Śląsk wciąż dzierży miano najbardziej bezpłciowej drużyny na planecie. I tak pozostanie przynajmniej do najbliższego weekendu.
Fot. FotoPyK