To miał być upragniony powrót Wisły do zaawansowanej fazy europejskich pucharów. Ostatni raz grała w nich cztery lata wcześniej, kiedy eliminowała Parmę, Schalke i toczyła pamiętne boje z Lazio. Dziewięć lat temu to była już jednak inna Wisła. Na początek los przyniósł przeciwnika z pośród grupowych chyba najtrudniejszego, przynajmniej zdaniem wielu piłkarzy Białej Gwiazdy. Na dzień dobry mierzyli się z Blackburn przy Reymonta.
– Pamiętam Pawła Kryszałowicza. Strzelił mi gola na mistrzostwach świata. To ciekawy zawodnik – mówił łapany przez dziennikarzy na lotnisku Brad Friedel. Trener Dragomir Okuka imponował pozytywnym nastawieniem i wyjątkowo dobrym humorem. Do meczu podchodził bez kompleksów i daleki był od obawiania się silnego przeciwnika. – Wierzę, że możemy zagrać jeszcze lepiej niż w meczach z Legią czy Odrą. Od moich piłkarzy będę wymagał, by zagali tak jak Polska z Portugalią – mówił przed meczem.
Trzeba przyznać, że miał rację, bo przez większą część meczu Wisła wcale nie odstawała od silnego klubu z Wysp, a przynajmniej nie były to różnice rażące. Remis utrzymywał się właściwie do samego końca, ale wtedy David Bentley strzelił z najbliższej odległości po tym, jak uderzenie Shabaniego Nondy wybronił Emilian Dolha. Dolha, który wcześniej w tamtym sezonie w Krakowie nie puścił jeszcze ani jednej bramki. Trzeba jednak przyznać, że bramka Białej Gwiazdy autorstwa Mauro Cantoro była dość szczęśliwa.
Frycowe zapłacone, bolesna lekcja futbolu – pisały gazety, ale jednocześnie prognozowały ciekawe kolejne mecze. Bo skoro z Blackburn, mimo przegranej, poszło nie najgorzej, to dlaczego nie z innym? W kolejce ustawiły się Nancy, Feyenoord i Basel.