O wielkim meczu na Wembley i Tomaszewskim, który zatrzymał Anglię, wie każdy dzieciak. Nasi do awansu na mistrzostwa świata potrzebowali remisu, przeciwnicy wygranej. Przed telewizorami siedziały całe rodziny, ruch w większych miastach zamarł. W Wielkiej Brytanii nie było człowieka, który nie byłby pewny wygranej, szczególnie przy propagandzie, którą urządzały tamtejsze media. Polaków nazywały na przykład zbieraniną amatorów. Od pamiętnego meczu na Wembley dziś mijają 42 lata.
W prasie pisali o nas “przyjechały kmiotki znad Wisły” – wspominał trener Kazimierz Górski. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem angielskie trybuny wygwizdały Mazurka Dąbrowskiego, a pojedynczy ludzie krzyczeli “animals!”. Polacy byli wściekli. Chcieli pokazać, że w piłkę grać potrafią, a przeciwko niedawnym mistrzom świata, do tego na ich słynnym stadionie, nadarzyła się ku temu znakomita okazja. Pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowym remisem. “No panowie widzicie, nie jest taki diabeł straszny jak go malują. Wytrzymaliście 45 minut, spróbujcie wytrzymać jeszcze 45 i jesteśmy w finałach mistrzostw świata” – mobilizował w przerwie nasz selekcjoner.
Przełamanie nastąpiło w 57. minucie, kiedy Grzegorz Lato podał do Jana Domarskiego, a ten sprytnym strzałem pokonał słynnego Petera Shiltona. Anglicy nacierali wszystkimi siłami. Przegrana byłaby dla nich kompletną kompromitacją. Bramkę zdobyli dopiero z rzutu karnego, który – jak okazało się później – został podyktowany na faul poza prostokątem. Bardzo dobrze bronił Tomaszewski, którego ochrzczono “człowiekiem, który zatrzymał Anglię”, chociaż nawet on sam mówił, że w kadrze zagrał wiele meczów znacznie lepszych.
W Polsce zapanowała totalna euforia. Po sukcesie na igrzyskach mieliśmy awans na mistrzostwa świata w RFN. Mistrzostwa, z których przywieźliśmy brązowy krążek.