Urocza jest ta nasza narodowa natura, pozwalająca cieszyć się ponad miarę. Piszę o tym bez przekąsu i ironii – to naprawdę urocze, że z dość drobnych zdarzeń jesteśmy w stanie wyciągnąć tyle pozytywnych emocji. „Ile ja bym dał, żeby być świadkiem tego sukcesu na własne oczy” – napisał ktoś w internecie i to zdanie zapadło mi w pamięć, bo przecież można byłoby tego człowieka uświadamiać, że to jeszcze żaden sukces, ale po co? Niech się cieszy. W życiu w gruncie rzeczy chodzi przecież o uśmiech. Gdyby w każdej dziedzinie wystarczyło nam do szczęścia tyle, co w futbolu – czyli bycie w TOP24 – bylibyśmy najszczęśliwszym narodem świata.
Po końcowym gwizdku meczu z Irlandią wystrzelono konfetti, z głośników popłynęła muzyka zwykle zarezerwowana dla wiekopomnych chwil. W zasadzie gdyby akurat Polska zdobyła mistrzostwo świata w piłce nożnej, jakoś dalece inaczej by to nie wyglądało, bo w zakresie boiskowych ceremonii wszystko już wymyślono i zazwyczaj świętowanie sprowadza się właśnie do konfetti i muzy. – No ale co? Mieliśmy się smucić? – zapytał mnie dzień później Zbigniew Boniek, gdy luzem napomknąłem o tej nadzwyczajnej pompie. Nie, oczywiście, że nie. Nie ma sensu się smucić, końcowe show było naprawdę imponujące, zachowanie piłkarzy świetne, a przemówienie Lewandowskiego – w punkt. Ludziom się podobało, a o to chodzi. Ale troszeczkę zazdroszczę tym, którzy dają się porwać chwili bez żadnej refleksji. Bez tej myśli ukrytej z tyłu głowy, że „nic się nie stało”. U nas śpiewa się zawodnikom, że nic się nie stało po porażkach, natomiast tego dnia też by pasowało. Nic się nie stało. Jeszcze nic. Po zwycięstwie.
Tylko po co być takim dosłownym? Głód sukcesu jest zbyt duży.
Piłka nożna – w reprezentacyjnym wydaniu – jest teraz bardzo modna, czego skutkiem jest i to, że mecze bardzo chcą oglądać nawet ci, którzy o futbolu nie wiedzą prawie nic. Jest oczywistym, że nie wiedzieli, kim jest Robbie Keane, gdy ten wchodził na boisko, tak jak nie znali Aidena McGeady’ego. Z niewiedzy wynika wiele przywilejów. Na przykład nie mieli świadomości, że na murawie zameldowali się dwaj dobrzy piłkarze, więc można zacząć się martwić. Ale największy przywilej wynikający z niewiedzy jest taki, że można odpalać fajerwerki i skakać pod sufit, gdy wystarczyłoby się stuknąć piwem i powiedzieć: „dobra robota”.
Ci ludzie – nie wszyscy, ale znaczna ich część – nie wiedzą, iż we Francji po raz pierwszy w historii zagrają aż 24 drużyny. Nie wiedzą też, że spośród 24 drużyn, aż 16 wyjdzie z grupy (pierwsza i druga z każdej grupy oraz cztery zespoły z trzecich miejsc). Jeśli wyjdziemy – w co wierzę, chociaż niezwykle ważne będzie losowanie – media odtrąbią historyczny sukces. To pewne, mur-beton. Powiedzą tak dosłownie: „Historyczny sukces”. A przecież gdyby podejść do tego matematycznie, hmm…
Ciągle zmieniają się zasady. Kiedyś w Euro grały tylko cztery drużyny, potem osiem. Dlatego denerwowałem się, gdy mówiono o historycznym awansie za czasów Beenhakkera, który miał przywilej grać o 16-drużynowy turniej. Dostać się do Euro za czasów Kazimierza Górskiego – to znaczyło tyle, co dostać się dziś do półfinału, a za Andrzeja Strejlaua – do ćwierćfinału. Ale idźmy dalej. Na Euro 2008 wystąpiło 16 drużyn, w tym dwóch gospodarzy. Wniosek: znaleźliśmy się wtedy w gronie 14 drużyn, które wywalczyły sobie awans. Jeśli na Euro 2016 wyjdziemy z grupy, będziemy w gronie 16 takich drużyn. Z matematycznego punktu widzenia łatwiej awansować i potem wyjść z grupy podczas Euro 2016 niż wywalczyć sam awans na Euro 2008. No mam rację, czy nie mam?
Ale w telewizji tego nikt nie powie – może i dobrze. Nie wiem. Nie znam się.
Ciekawe będzie co innego. Otóż odpadnięcie w grupie podczas Euro 2008 było początkiem końca Leo Beenhakkera i gdyby nie przedłużył wcześniej kontraktu, straciłby pracę wraz z końcem turnieju. Spodziewam się, że Nawałce postawi się cel – wyjście z grupy. Tyle że wyjście z grupy wyjściu z grupy nierówne. Dla Beenhakkera wyjście z grupy oznaczało awans do najlepszej ósemki, a dla Nawałki – do najlepszej szesnastki. Może więc powinniśmy zdefiniować, na jakiej mniej więcej lokacie w Europie się widzimy? Na miejscach 1 – 8? 9 – 16? 17 – 24? Do którego miejsca pretendujemy? To znacznie rozsądniejszy podział niż gadanie o grupach i awansach, bo może się okazać, że w 2028 roku w Euro wystąpi 48 drużyn, a z grup wyjdzie 36. W tym kierunku przecież futbol zmierza. Gdyby Beenhakkerowi i Nawałce postawić dokładnie te same wymagania, to musielibyśmy oczekiwać, że obecny selekcjoner nie tylko wyjdzie z grupy we Francji, ale też przebrnie przez następną fazę. W przeciwnym razie – po opuszczeniu grupy – zatrzyma się dokładnie na tym samym pułapie, na którym zatrzymał się Holender.
Regulaminowe zawiłości zmieniają percepcję. To co kiedyś było porażką, na skutek innej konstrukcji turnieju może być zwycięstwem.
Dobra, tyle tych matematycznych rozważań, pewnie jest to temat na inny moment. Generalnie takie cele – jasno sprecyzowane, „to trzeba”, „tamto to minimum” – nie są mi do szczęścia potrzebne, bo życie nie jest czarno-białe. Ja bym po prostu chciał zobaczyć drużynę, która ładnie gra w piłkę i jeśli przegrywa, to bez wstydu. Coś jak niedawno z Niemcami. Jak będą ładne mecze, to pewnie będą też jakieś punkty. Oby nie było takiego bólu zębów i takiej piłkarskiej spierdoliny, jak we wspomnianej Austrii. Nie stawiam wielkich celów, nie ruszają mnie też tytuły w prasie, że wreszcie „narodziła się drużyna”, bo nie było dotąd turnieju bez takich tytułów. Zwróciliście uwagę? To stały punkt programu. Zawsze trzeba napisać, że „narodziła się drużyna”. A ja po prostu sobie spokojnie czekam i liczę, że obejrzę przyjemne dla oka spotkania.
Nic mnie nie zaskoczy, klęska też nie. Pamiętam bowiem doskonale, że wszystkie klęski, po których trenerzy zostawali najgłupszymi ludźmi świata, a piłkarze najśmieszniejszymi łamagami… Wszystkie te klęski zaczynały się od szampana wypitego kilka miesięcy wcześniej na płycie boiska.