Gdy karuzela trenerska rozkręca się na dobre – czyli w zasadzie kilka chwil po rozpoczęciu sezonu – w mediach zawsze pojawia się grupa dyżurnych kandydatów: bezrobotnych trenerów, którzy gotowi są w każdej chwili wskoczyć na stołek. Oczywiście grupę tę możemy podzielić na podzbiory, bo różne są możliwości klubów poszukujących trenera. Dziś wśród dyżurnych kandydatów do pracy w zespołach – nazwijmy to – z wyższej półki polskim faworytem numer jeden jest Jan Urban. Był – jako jedyny Polak – wymieniany w kontekście Legii Warszawa, teraz startuje z pole position w wyścigu o pracę w Lechu Poznań (chociaż jeszcze się musi uzbroić w cierpliwość).
A my najzwyczajniej w świecie nie do końca rozumiemy, skąd bierze się jego popularność. Naturalnym skojarzeniem powinny być wyniki, ale jeśli nas pamięć nie myli, to właśnie przez nie Jan Urban wyrzucany był kolejno z Legii Warszawa, Zagłębia Lubin, znów Legii i ostatnio z Osasuny Pampeluna. Tylko z pracy w Bytomiu po pięciu meczach zrezygnował sam, co akurat nie było decyzją trudną do podjęcia – nawet ludzie noszący różowe okulary widzieli, że ten okręt tonie.
Teraz trochę chronologii, od której stronimy, ale w tym wypadku wypada ją zachować. Do Legii przychodził jako światowiec, trener, wykształcony na hiszpańskich wzorcach, co było o tyle ważne, że tamtejsza szkoła nawet wtedy – przed wielkimi sukcesami wszelakich reprezentacji – była wysoce ceniona, ale też o tyle głupie, że Urban na dobrą sprawę tylko niańczył tam dzieciaki. Drugie miejsce z dużą stratą do Wisły w sezonie 2007/08, w następnym również oglądanie pleców rywala z Krakowa, do końca trzeciego już nie dotrwał, w marcu zastąpił go Stefan Białas. Zdobył Puchar i Superpuchar, nic nie osiągnął w Europie, ale to nie wszystko.
Po pierwsze: najczęściej powtarzanym przy Łazienkowskiej żartem było wtedy stwierdzenie: Legia gra tak, jak mówi jej trener – wolno i niewyraźnie. Jak się domyślacie, tak naprawdę nikomu do śmiechu nie było.
Po drugie: po prawie trzech latach budowania, w momencie odejścia Urban zostawiał drużynę wyraźnie słabszą, niż ta, którą przejmował. W zasadzie nadawała się ona tylko do natychmiastowej rozbiórki i przebudowy, co zresztą zrobiono po sezonie, sprowadzając zagraniczny kwintet: Antolović-Kneżević-Cabral-Manu-Mezenga. Oczywiście walnie przyczynił się do tego również inny fachura z hiszpańskim szlifem, Mirosław Trzeciak, co nie zmienia faktu, że holistycznie czas spędzony w Legii to porażka Urbana.
Później bezrobotny trener długo czaił się na posadę Adama Nawałki w Zabrzu – wielkie uczucie do Górnika deklarował nawet jako trener Legii, umniejszając dokonaniu swojego pracodawcy – ale jak na złość, przyszłemu selekcjonerowi szło za dobrze. Były więc epizody: w Bytomiu z Polonią (w sumie nic nie znaczący) i z Zagłębiem Lubin – ważny o tyle, że Urban nie wypadł najgorzej w roli strażaka, lecz gdy przyszło do samodzielnego przygotowania drużyny i układania wszystkich klocków po swojemu… znów wyszła kicha. Już w październiku trzeba było szukać nowego strażaka.
Zasłużył na odpoczynek od trenerki. Na drugą szansę w Legii już niekoniecznie.
Ale ją dostał. Kwestia tego, czy wykorzystał, nie jest jednowymiarowa. Oczywiście nikt nie ma prawa wziąć do ręki markera i wykreślić mu z CV dubletu, ale nie bez przyczyny uznano też, że wejście na poziom wyżej może zapewnić tylko inny przewodnik. Z zarzutem o brak stylu Urban w swojej trenerskiej karierze w zasadzie musiał się dobrze zaprzyjaźnić, bo ten nie opuszczał go nawet na moment. W pucharach najpierw w plecy z Rosenborgiem, a w następnym roku odpadnięcie ze Steauą Bukareszt na ostatniej prostej przed Ligą Mistrzów. OK, była grupa Ligi Europy, ale to wspomnienie tylko i wyłącznie przykre. Prawdopodobnie absolutnie żenujący mecz z Lazio B (0-2) przed własną publicznością przelał czarę goryczy. Tylko na zakończenie rozgrywek udało się w końcu wygrać… z niewalczącym już o nic Apollonem.
I tu dochodzimy do ważnej, może nawet kluczowej sprawy: Jan Urban nigdy nie wygrał z poważnym rywalem meczu w Europie. NIGDY! Na potwierdzenie komplet wyników:
0-0 i 4-1 z FK Homel
1-2 i 0-2 z FK Moskwa
3-0 i 1-0 z Metalurgiem Rustawi
1-1 i 2-2 z Broendby Kopenhaga
2-2 i 5-1 z Metalurgsem Lipawa
1-2 i 3-1 z SV Ried
1-1 i 1-2 z Rosenborgiem
3-1 i 1-0 z The New Saints
1-1 i 0-0 z Molde FK
1-1 i 2-2 z Steauą Bukareszt
0-1 i 0-2 z Lazio Rzym
0-2 i 0-2 z Trabzonsporem
0-1 i 2-0 z Apollonem Limassol
Między innymi dlatego dziwimy się, gdy Urbana przymierzają do siebie kluby grające w Europie. Może to jest klucz? Wszak Lech Ligę Europy odpuszcza…
A Urban prawdopodobnie najpoważniejsze drużyny ogrywał dopiero w Segunda Division, np. Betis. Ale to tylko wyjątki, gdyż nawet status klubowej legendy nie umożliwił polskiemu trenerowi przepracowania sezonu na drugim poziomie rozgrywkowym w Hiszpanii. Oczywiście można podniecać się tym, że Polak w ogóle pracował na zachodzie Europy, ale to tak, jakby jarać się samym dyplomem za uczestnictwo w wyścigu, podczas gdy reszta świata walczy o jak najwyższe lokaty. Zabawa dla lamusów.
Wolimy więc prawdę między oczy: Urban w Hiszpanii poniósł kolejną klęskę. Osasuna pod względem organizacyjnym nie miała szans na tytuł “Pracodawca roku”, ale miała za to drużynę, którą stać było na więcej niż 16. miejsce w drugiej lidze hiszpańskiej (na takiej pozycji zostawiał ją JU). Na zakręcie był szybko, dostał ultimatum, wyprowadził wtedy drużynę na prostą, ale za chwilę znowu wpadł w poślizg, więc wypadł z trasy.
Dziś Osasuna pod wodzą Enrique Martina Monreala jest liderem Segunda Division. Kilka razy odświeżaliśmy stronę transfermarkt.de, ale wybaczcie – nie zauważyliśmy, by nowy trener dostał posiłki w postaci armii lepszych piłkarzy niż ci, których miał Urban. Dostrzegliśmy za to fakt, że bardziej doświadczeni zawodnicy zwiali przed sezonem tam, gdzie pieprz rośnie – m.in Katar, Indie, Korea, Chiny, Grecja, jeden dostał angaż w Primera Division.
Ciężko, naprawdę ciężko znaleźć argumenty na obronę Urbana.
No dobra, rozpisaliśmy się, a tak to wygląda statystycznie w meczach ligowych.
Jeśli w domach obrońców Urbana – których przecież nie brakuje – właśnie wystrzeliły korki od szampana na widok wysokich słupków przy Legii, to radzimy, zatkać butelkę i schować ten trunek na inną okazję. Generalnie taki bilans w stołecznym klubie nie jest jakimś ewenementem, tylko nieudacznik grałby z tą drużyną o środek tabeli. Oczywiście można statystycznie wypaść gorzej, co udowodnił Maciej Skorża (śr. 1,7 na mecz), ale pozostali poważni trenerzy w Legii to już niemal dokładnie ta sama półka, bliziutko lub powyżej dwójki na mecz. Dariusz Kubicki miał tu swego czasu średnią 2,31 i raczej nikt nie używa tego jako argumentu w dyskusji na temat tego, czy to dobry trener, czy też wręcz przeciwnie.
I to chyba dobre nazwisko, by zastanowić się na puentą tego tekstu. Koniec końców statystki z pracy trenerskiej mają nie tak różne, choć Kubicki więcej pracował w klubach prowincjonalnych. Obaj mają też epizody szkoleniowe w piłce zagranicznej i bogate kariery zawodnicze. A w świadomości przeciętnego kibica, Urban jest kilka pięter wyżej, jeśli chodzi o umiejętności trenerskie i to nie tylko dlatego, że ma mistrzostwo w CV. Różnica? Prosta sprawa: Kubicki to dziwak – tak było od początku w Legii, trochę oczywiście dorósł przez te wszystkie lata, ale pewnych nawyków nie da się zmienić – a Urban to sympatyczny gość. Pierwszego niełatwo darzyć sympatią, do drugiego ciężko żywić jakąkolwiek urazę.
Ale jeśli bycie sympatycznym facetem ma decydować o tym, kto trafia do dużego klubu, to wolelibyśmy, by ktoś zatrudnił Andrzeja Strejlaua.
ROKI
Fot. FotoPyK