Przed kilkoma tygodniami kibice Wisły odpalili szczytną akcję pt. „Wisła to nasza historia”. Motto brzmi dumnie i wyjątkowo górnolotnie. Historia, która nie pozwala na przeciętność. Do meczu podsumowującego inicjatywę zostały dwa tygodnie z hakiem, tymczasem dziś przy Reymonta w meczu – było, nie było – o stawkę obejrzeliśmy stypę wręcz do bólu przeciętną. Stypę piłkarską przez jakieś 70 minut, bo w końcówce Wisła w końcu przycisnęła oraz stadionową, bo jeszcze chwila i Biała Gwiazda pozazdrości frekwencji Śląskowi.
0:0 z Koroną. Mecz do zapomnienia. Jakość piłkarska, kultura gry i doświadczenie – zdecydowanie po stronie Wisły, ale jakie to ma teraz znaczenie, skoro najlepsze akcje kończyły się na poprzeczce albo po prostu na zwykłej boiskowej nieporadności. Po demolce, jaką wiślacy urządzili Podbeskidziu, dziś przyszła kolej na typowy marazm godny poniedziałkowych meczów Ekstraklasy. Niby Brożek pokazywał się do gry i próbował szukać klepki, niby co chwilę zrywał się Guerrier, niby Burlidze ze strzału wyszło efektowne dośrodkowanie do Boguskiego, ale na dłuższą metę oglądało się to strasznie ciężko. Mecz toczony pod akompaniament jęków krakowskiego wodzireja, który potrafiłby zabić przyjemność z oglądania Barcelony i Realu.
Dla Korony – biorąc pod uwagę grę – ten punkt to wygrana. 83. minuta – 576 podań Wisły, 269 podań zawodników Brosza. W pierwszej połowie chwilami bawił się Pawłowski (po przerwie zgasł zupełnie), ale… Ale czego oczekiwać po drużynie, w której atak tworzy Cabrera, a cała – podkreślamy: cała – ofensywna gra opiera się na zrywach Sierpiny? Coś tu – wybaczcie – nie gra, skoro chłopak odpalony z Dolcanu, który spędził całą wiosnę w trzecioligowych rezerwach Korony, niemal w pojedynkę ciągnie na ambicji swój zespół. Oczywiście, brakuje mu zwykłych umiejętności – w to nikt nie wątpi – ale gdyby choć połowa ekstraklasowców miała w sobie tyle wigoru co Sierpina i Guerrier, to mielibyśmy tu przynajmniej Championship.
Czy naprawdę wymagamy tak wiele?