0:3 po mniej niż kwadransie – mogło się wówczas wydawać, że pomysłem Ruchu na świętowanie osiemdziesięciolecia stadionu przy Cichej jest wyłapanie 0:8. Na pytanie “czy byłeś kiedyś w podobnej sytuacji?” z pełnym przekonaniem mógłby odpowiedzieć tylko Andrzej Gołota. Mateusz Cichocki zagrał tak źle, że właściwie można ten występ potraktować jako powrót do gry dla Legii po dwóch latach, a choć Ruch po knockdownie otrząsnął się, to wystarczyło tylko na gola i nie dopuszczenie do skandalicznie wysokiego wyniku, czyli na przykład powtórki z Podbeskidzie – Wisła.
Niebiescy wyszli w świątecznych, żółtych koszulkach i najwyraźniej czuli się w nich wyjątkowo nieswojo, bo na początku po prostu nie byli sobą. Nie da się wytłumaczyć takiej implozji w defensywie. Cichocki popełniał błędy, za które ląduje się na ławce w reprezentacji ministrantów gminy Bobrowo, inni prezentowali się tylko odrobinę lepiej. Prijović i Nikolić na tle tych papierowych zasieków wyglądali jak goście żywcem wyjęci z FIFY. Już w 44. sekundzie panowie przeprowadzili akcję, że palce lizać – ten pierwszy jednym podaniem wypuścił partnera na sam na sam, a drugi z właściwą sobie zabójczą skutecznością władował piłkę do siatki. Zwracamy jednak uwagę – Nikolić nie sępił, nie czatował na okazje w szesnastce, a częśto brał na siebie ciężar gry ofensywnej, z czego urodziły się dwie asysty i kluczowe podanie. Jednoosobowa armia. Kiedy mu żre, to tylko podziwiać.
Trzy bolesne gongi były potrzebne, by Ruch się obudził. Zamiast totalnej demolki ze strony Legii i kolejnych ciosów, chorzowianie wzięli się do roboty. A to okazję stworzył im kurtuazyjny Broź, a to ktoś oddał konkretny strzał, aż wreszcie Mazek wykorzystał swój nieprawdopodobny gaz (i świetne podanie Lipskiego), wyłożył piłkę Stępińskiemu, a ten strzelił bramkę kontaktową. Szczerze mówiąc, po 0:3 nie spodziewaliśmy się już większych emocji w tym meczu, a tymczasem do końca pierwszej połowy działo się, autentycznie “Niebiescy” spróbowali. Powiedzieć, że “poczuli krew” byłoby nadużyciem, przesadą, ale grali z wiarą.
Tej wiary po przerwie już brakło. Ataki coraz częściej były duszone w zarodku albo brakowało zęba, jakiegoś zdecydowania. Tempo, naprawdę niezłe przed przerwą, kompletnie siadło dość szybko, a już po golu Prijovicia (świetna kombinacyjna akcja z Gui i Nikoliciem) emocje wyparowały do reszty. Legia klepała, ale bez większej presji, Ruchowi natomiast skończył się proch w arsenale.
Co tu dużo kryć – diabelne ważne zwycięstwo dla ferajny Berga. Takiego oczekiwali kibice, takiego potrzebowali Norweg i piłkarze. Znowu łapią trochę tlenu, znowu wynurzają się z morza krytyki. Nie pierwszy raz w tym sezonie, bo przed meczem ze Śląskiem we Wrocławiu też trwała nad Łazienkowską nieustająca burza z piorunami, mówiono, że sytuacja jest na ostrzu noża, a jednak znakomity mecz dał szatni trochę spokoju.