Dochodzą mnie słuchy, że Lech zamierza okraść Liverpool. Okraść z filozofii, dokonać rabunku na jednym szczególnym aspekcie polityki “The Reds”, a mianowicie potraktować fazę grupową Ligi Europy ciepłą strugą. Jeśli to prawda, gratulacje – strzelić sobie przez przypadek w stopę zdarza się każdemu, ale z pełną premedytacją władować w kolano cały magazynek, potem przeładować i poprawić tuzinem kul, no, to jest jednak nielicha sztuka.
Pomijam, że Lech popsuje szanse na zwycięstwo w prowadzonym przeze mnie wewnętrznym meczu naszych z Azerami (też mają dwie ekipy w Lidze Europy, trzeba pokazać kto tu rządzi w imię Andrzeja Kobylańskiego i zwycięstwa 8:0 Widzewa nad Neftczi Baku). Przede wszystkim bowiem Kolejorz pod względem rankingu UEFA jest wciąż w czarnej dupie. To ostatni sezon, kiedy ma nieprzeciętną liczbę punktów, pozwalającą na rozstawienia w poważnych rundach i ewentualne szanse na taki los na loterii, jak Videoton w Play-Off. Od przyszłego roku zamiast relatywnie łatwej drogi do fazy grupowej (w której jak wszem i wobec się zapewnia Lech chce grać rokrocznie), czekać na lechitów będzie – uwaga, ryzykowne metafory na drodze – wyprawa przez Ural rozklekotanym, wypełnionym nitroglyceryną Kamazem podczas śnieżycy. Pieniądze z gry w grupie będą nie na wyciągnięcie ręki, ale na końcu tęczy, a jeśli Lech za fundament swojego budżetu uznaje sprzedaż graczy za solidne pieniądze, to przecież nie podbije stawki za zawodnika X asystą z Podbeskidziem, ale rzetelnym występem na tle Bazylei, Fiorentiny i innych europejskich marek.
Moim zdaniem Kolejorz powinien zrobić wszystko, absolutnie wszystko, byleby tylko wyszarpać jeszcze kilka oczek. Te punkty zostaną w rankingu na bite pięć lat, będą niezbywalnym kapitałem w Europie, w której sukcesy są największą trampoliną, na jaką może wskoczyć polski klub. Bezprecedensowa kradzież na Anglikach może natomiast skończyć się tym, że do pakietu Angole dorzucą także festiwal eurowpierdoli na miarę Amiki w grupie UEFA za Skorży, a w długofalowej konsekwencji podkopać ambicje Lecha dalece bardziej, niż to się dziś wydaje.
***
Każdy popełnia błędy, nie każdy umie się do nich przyznać – nie chcąc znaleźć się w tej drugiej, wstydliwej kategorii, nie udaję nieomylnego omnibusa i z pokorą wyznaję swój grzech: myślałem, że Lech jest mocny. Myślałem, że zrobiono tutaj latem naprawdę wiele, by zrobić nie krok, a sto metrów do przodu. Widziałem wzmocnienia pierwszego składu, widziałem graczy, którzy dają więcej wariantów taktycznych, widziałem poszerzenie kadry pozwalające myśleć jednocześnie o lidze i pucharach. Widziałem dobrą atmosferę w drużynie, trenera realistę trzymającego pewnie stery i kapitana co się zowie. A tymczasem co się stało? Katastrofa biblijnych rozmiarów. Katastrofa, której nie tylko nie przewidziałem, ale której wytłumaczenia nawet teraz nie znajduję. Mogę się tylko silić na żarciki, że Darek Dudka kojarzy mi się wyłącznie z boiskowym fatalizmem i jego transfer ściągnął na Bułgarską nieustające, wielomiesięczne 0:3 ze Słowenią i klątwę Odonkora.
Latem ubył Lechowi tylko jeden istotny trybik maszyny, która zgarnęła majstra: Sadajew. Nieprawdopodobnie karkołomną teorią byłoby obarczać brak Zaura o aktualnie trawiącą Lecha dżumę i cholerę, ja też broń Boże aż takiej żyłki hazardzisty w sobie nie mam i nic takiego nie sugeruję, bo choć Sadajewa cholernie lubiłem i ceniłem, to bez przesady – sam meczów nie wygrywał i sam takiego potopu zatrzymać by nie potrafił. Jednakże jak najbardziej uważałem już latem, że strata mało którego elementu mistrzowskiej drużyny byłaby mniej dotkliwa. Sadajew nie tylko był waleczny, zadziorny, charakterny i nie bał się żadnego przeciwnika, ale co najważniejsze – tą mentalnością zarażał kolegów. Kiedyś zastanawiałem się kogo z Ekstraklasy wybrałbym do swojej podwórkowej drużyny w pierwszej kolejności i doszedłem do wniosku, że Sadajew byłby na szczycie mojej listy życzeń, że chciałbym z kimś takim grać. Bo choć potrafił frustrować bardziej niż 99% piłkarzy w lidze, to też charakternością zjadał 99% konkurencji, a i umiejętności miał przednie – gdy już mu zaczęło żreć, to czapki z głów.
Może z Czeczenem też byłoby po ryju. Ale gdzieś podskórnie czuję, że ten gość był kluczowy w układance Skorży, a zarazem ze względu na swój unikalny w polskich warunkach zestaw atutów, był praktycznie nie do zastąpienia. Owszem, miał wady powszechnie spotykane w Ekstraklasie, potrafił spartaczyć dwustuprocentową okazję, podjąć fatalną decyzję, ale też miał pewne cechy, których w tej lidze nie miał nikt albo prawie nikt, co czyniło z niego jednostkę wyjątkową. Jak by było z Sadajewem – nie da się sprawdzić, można tylko teoretyzować. Możecie mówić, że równie źle, że nawet gorzej, że nic by nie zmienił – ja zostanę w obozie, że byłoby lepiej, może nawet znacznie lepiej.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK