Była trzydziesta minuta na zegarze, gdy Florenzi przeciął podanie, wyprzedził rywala, pociągnął kilkanaście metrów z piłką, a potem uderzył. Uderzył spod linii bocznej, z miejsca, gdzie ciężko jest wykonać nawet szczególnie groźny rzut wolny, ale uderzył tak perfekcyjnie, że Ter Stegen mógł tylko patrzeć, jak futbolówka odbija się od słupka i wpada do siatki. Powiemy zupełnie serio: choć to gol – jak mawia się w żargonie – z kilometra, tak Niemca nie obwiniamy. Książkowo się ustawił, był tam, gdzie być powinien, to było po prostu idealne uderzenie i tyle w temacie. Nie odbierajmy Florenziemu zasług mówiąc, że nawalił golkiper, bo niewykluczone że gdyby został na linii i tak by nie dał rady nic zrobić.
A tu dla odmiany gol Florenziego (co poradzimy, że warto obejrzeć go drugi raz, szczególnie, że jest inna perspektywa):
Kontekst dodaje tej bramce sporo smaku. Pół godziny Roma waliła głową w mur – niby szarpał Salah, niby próbował przebić się Dżeko, ale fakty są bezlitosne: to w gruncie rzeczy przecież dość rozpaczliwe, desperackie uderzenie Florenziego było pierwszym strzałem Giallorossi w tym spotkaniu. Wymowne, prawda? Jedna trzecia meczu na rozkładzie, a tu tylko i wyłącznie kopnięcie z beznadziejnej sytuacji, ale na szczęście rzymian – genialne.
Nie chcemy powiedzieć, że do tego czasu byli zdominowani, ale tak, Barcelona prowadziła i kontrolowała wydarzenia. Właściwie mogła już wówczas prowadzić 2:0, bo Szczęsny faulował Suareza w polu karnym – Wojtek nie trafił w piłkę, a potem choć chciał uniknąć nóg Urugwajczyka, tak jednak wpadł na niego i sędzia miał pełne prawo podyktować jedenastkę.
Ogółem Szczęsny bronił dobrze: potrafił zatrzymać pod koniec pierwszej połowy Messiego, po przerwie też miał niezłą interwencję, a przy golu Suareza – swoisty koszykarski “alley oop” – nie miał nic do powiedzenia. Niestety, znowu miał pecha i ponownie w meczu z Barceloną złapał kontuzję palca. Za bardzo kręcą Katalończycy te piłki czy jak? Blady strach na nikogo na Olimpico nie padł, bo gdy zmiennikiem jest De Sanctis to problemów z obsadą klatki nie ma. Za rządów Włocha do końca już rezultat nie uległ zmianie, choć owszem, czasem drobna korekta wyniku tańczyła na ostrzu noża. Nawet na sekundy przed końcem Messi już się urwał, już przechytrzył De Sanctisa, już posłał piłkę gdzie trzeba, ale ktoś z defensorów Romy zdołał w porę wybić futbolówkę.
Nie ma co się czarować, dla Giallorossi to dobry rezultat. Rok temu przyjechał tu triumfator Champions League sprzed dwóch sezonów i wygrał 7:1, teraz nowy mistrz wywozi ledwie remis. Zresztą, reakcja trybun po końcowym gwizdku mówiła wszystko – kibice przyjęli 1:1 jak zwycięstwo, była autentyczna radość. Za sprawienie tej radości w największym stopniu odpowiadają defensorzy, ale trzeba przyznać, że Rudiemu Garcii udało się zaszczepić dzisiaj wszystkim graczom odpowiednią mentalność, a także właściwie rozdzielić boiskowe zadania. Każdy wracał, asekurował, tyrał i walczył na maksimum. Gdzie brakowało umiejętności, tam nie brakowało zaangażowania albo pojawiał się partner i tak to się zazębiało. Barcelonie remis z tak zdeterminowaną drużyną tez na pewno wstydu nie przynosi, szczególnie, że gra nie wyglądała źle – ot, Roma walczyła z wielką werwą, a w pewnych momentach po prostu nie chciało wpaść. Życie.
Aha, wczoraj Shaw, dzisiaj Rafinha, który na boisku spędził raptem kilkadziesiąt sekund i już musiał być zwożony. Wyciął go Nainggolan, facet znający się na robocie, ale czasem potrafiący przesadzić i niestety tak też się stało tym razem.