Jaga grała w pierwszej połowie, Śląsk w drugiej. Szkoda, że nie umówili się, by razem zagrać w piłkę w tym samym czasie, bo mogło być naprawdę ciekawie, a tak mieliśmy przekładańca. To jedni zapomnieli o co w tym wszystkim chodzi, to drudzy dostali zbiorowej zaćmy umysłu. Różnicą była obrona, bo wrocławianie w trudnych chwilach mogli liczyć na Kokoszkę, Celebana i Pawełka, podczas gdy Jaga rozklejała się również w tym elemencie.
Po trzech kwadransach trudno było się dziwić, że frekwencja na stadionie taka słaba, skoro na boisku frekwencja piłkarzy WKS była jeszcze słabsza – grało może trzech, czterech. Jaga dominowała, wymieniała swobodnie podania na połowie gospodarzy, Śląsk natomiast miał problemy, by podać celnie dwa razy z rzędu, a Drągowski pod swoją bramką mógł urządzić sobie popołudniową drzemkę. Symboliczna była sytuacja, w której Alvarinho usadził na tyłku czterech rywali. Sęk w tym jednak, że goście przebijali się bez trudu mniej więcej do szesnastego metra, a potem koniec. Stoperzy wrocławian czyścili, w razie czego był Pawełek, który zaliczył tylko jedną elektryczną interwencję – jak na niego spory sukces. Szczególnie, że raz uratował swój zespół od pewnego 0:1, bo Sekulski z paru metrów miał obowiązek trafić, tyle że brakło mu sił i puścił szczura, którego Pawełek zbił na rzut rożny.
Po przerwie zmiana stron i totalna zmiana obrazu gry. No, może nie od razu, bo jeszcze białostoczanie zagrozili z dwa razy bramce gospodarzy, ale po golu Celebana puszczono transmisję z innego meczu. Jagiellonia stanęła na boisku i dawała się tłuc. Drągowski fatalnym wybiciem stworzył rywalowi sam na sam. Tomasik załadował samobója, a potem faulował – jak nam się wydaje – w polu karnym, tylko arbiter się zlitował i gwizdnął tylko rzut wolny. Tak czy inaczej nim się Jaga jako tak ogarnęła już praktycznie było po meczu. Jeszcze Grzelczak strzelił kontaktową po asyście Hołoty, ale Hateley dobił „Żubry” w końcówce.
Obie ekipy udowodniły, że jak złapią rytm, to potrafią grać w piłkę naprawdę fajnie, kombinacyjnie, próbując różnych wariantów. Obie jednak też udowodniły, że jak złapią przestój, to wtedy nie funkcjonują i są do puknięcia. Choć jedni dziś schodzą z trzema punktami, a drudzy wracają do domu z pustymi rękami, to wydaje się, że obaj trenerzy mają porównywalną ilość materiału do przepracowania.
Fot. FotoPyK