Żeby móc trenować klub w najwyższych trzech klasach rozgrywkowych w Niemczech, trzeba posiadać licencję UEFA Pro, którą Niemiec dostanie tylko w Hennes-Weisweiler Akademie. Zamiast uefowskiego minimum (240 godzin), trener z zachodniej granicy na wykładach i ćwiczeniach spędza prawie cztery razy więcej czasu. Wszystko po to, żeby w dalszej pracy był innowacyjny, pewny siebie i otwarty na nowe pomysły. I wychowywał kolejnych mistrzów świata.
Był początek maja zeszłego roku, a Roger Schmidt szybko wychodził na pozycję jednego z bardziej pożądanych trenerów w Europie. Jego Red Bull Salzburg grał intensywnie, przeciwników porażał pressingiem. U progu roku rozmontował Bayern Monachium w sparingu, a kilkanaście tygodni później zmiótł z powierzchni ziemi Ajax Amsterdam. Cała jego drużyna poruszała się w synchronizowanych, skrupulatnie przygotowanych schematach.
A sam trener chętnie o tych schematach opowiadał. Gdy nie potrafił wytłumaczyć dziennikarzom na konferencji dokładnie o co mu chodzi, po prostu brał kartkę i pokazywał, na jakich założeniach opiera się pressing jego drużyny.
Schmidt takich rysunków wykonał setki, może nawet tysiące, gdy był jednym z kursantów w Hennes Weisweiler Akademie, niemieckiej szkole trenerów. Tłumaczył kolegom po fachu swoją filozofię, wystawiał się na krytykę i sam pewnie krytykował. Miłośnicy taktyki pewnie chcieliby być ścianą w pokoju, w którym obok trenera Bayeru Leverkusen dyskutowali Tayfun Korkut, Sascha Lewandowski, Thomas Schneider czy Markus Gisdol. Jak wspomina Frank Wormuth, dziekan akademii, najtrudniej przekonać było Schmidta, najbardziej ortodoksyjnego z absolwentów Hennes Weisweiler Akademie z 2011 roku. Ciekawe, czy chodzili z nim do knajpy, gdzie Korkut zawsze potrzebował więcej solniczek i kufli z piwem, by wytłumaczyć swoją taktykę.
W Hennes Weisweiler Akademie trzeba być, żeby dostać licencję Fussball-Lehrer (i jednocześnie UEFA Pro), czyli móc trenować zespoły z trzech pierwszych klas rozgrywkowych. Do tego każda akademia piłkarska musi mieć co najmniej dwóch takich trenerów. Ta szkoła korzeniami sięga 1947 roku (16 lat przed pierwszym sezonem Bundesligi). Wtedy to szefowie niemieckiego futbolu wpadli na pomysł założenia akademii dla trenerów, w myśl dawnej niemieckiej filozofii dodatkowego wykształcenia praktycznego, tzw. Ausbildung. To po prostu staże przy ekspertach w różnych dziedzinach przygotowujące do pracy w zawodzie.
Pierwszym dziekanem został przedwojenny selekcjoner reprezentacji III Rzeszy Sepp Herberger (ten sam, który w 1954 roku sięgnie po mistrzostwo świata). Drugim ten, od którego imienia nazwę weźmie cała szkoła – Hennes Weisweiler. Gdy odejdzie ze szkoły w 1970 roku, w pełni będzie mógł się skupić na pracy z Borussią Monchengladbach, która potem będzie zapamiętana jako pięknie grająca, seryjnie wygrywająca maszyna rzucająca wyzwanie Bayernowi Monachium. Później byli Gero Bisanz i Erich Rutemoeller, a od 2008 roku przyszłą trenerską elitą zajmuje się 55-letni dziś Wormuth, kiedyś asystent Joachima Loewa w Fenerbahce.
Poza szkoleniem szkoleniowców, Wormuth jest też selekcjonerem kadry U-20, którą w tym roku zabrał do Nowej Zelandii na mistrzostwa świata. Młodzi Niemcy pojechali tam jako taktyczni pionierzy. Pisano, że niemieccy juniorzy ustawieni byli w 4-2-4-0, a ich główną bronią było „kontrolowane podanie niecelne”.
Pomysł jest wręcz genialny w swojej prostocie. Jeśli najłatwiej sytuację strzelecką stworzyć odbierając rywalowi piłkę pod jego polem karnym, to wystarczy tylko rzucić mu podanie za plecy tak, żeby musiał się po nie cofnąć. I wtedy trzeba zaatakować, zmniejszyć mu możliwości rozegrania do zwykłego wyekspediowania piłki bądź bezsensownego podania w poprzek boiska. Wówczas rywal wpada w sidła. Zagranie wbrew intuicji, dlatego trudno do niego przekonać i trenerów, i piłkarzy.
Zresztą Wormuth jest dziś jednym z dyżurnych ekspertów piłkarskich w Niemczech. Gdy trzeba podsumować, zracjonalizować występy Bayernu w Lidze Mistrzów bądź reprezentacji na mundialu, wtedy na wywiad zaprasza się szefa niemieckiej akademii trenerów. Wormuth opowiada długo – czasem szczegółowo, ale szybko dochodzi do ogólnych wniosków. Zacytujemy kawałek jednej z rozmów z niemieckim portalem SPOX.
*
Bardzo ciekawy był pomysł Loewa na złożenie linii obrony z czterech środkowych obrońców. To tylko jednorazowa koncepcja czy bardziej ogólny model, który wykorzysta także Bundesliga.
Uwaga, zarzucę dobrze znaną mądrość: Mecze wygrywa się atakiem, a obroną cały turniej. (…) Czterech środkowych obrońców nie oznacza jednak, że oznacza, że gra defensywnie jest ustabilizowana. Tak naprawdę wzięło się to z tego, że plan naszego pierwszego rywala – Portugalii – na grę polega na kontratakach ze skrzydeł. Więc trzeba wzmocnić defensywnie boki. Zdiagnozowano możliwy problem i mu zaradzono. (…) Ale może Bundesliga zaczyna się zastanawiać, czy znaczenie ofensywnych bocznych obrońców w ostatnim czasie jest przecenione? Trzeba poczekać.
*
Może wypowiedź nie jest ani specjalnie kontrowersyjna, ani wiele mówiąca, ale diabeł tkwi w szczegółach. Wormuth mówi, że Bundesliga (jako cały zbiór różnych myśli szkoleniowych) zaczyna się „zastanawiać”. Dla Wormutha piłka nożna to przede wszystkim dyskusja. – Ja w tej szkole jestem tylko moderatorem w rozmowach między trenerami. Nie pokazuję, że piłka nożna jest taka a taka. Moją rolą jest wspieranie mocnych stron i praca nad słabościami szkoleniowców – mówi. To nie znaczy jednak, że w Hennes Weisweiler Akademie zajęcia są miłe, łatwe i przyjemne. Wręcz przeciwnie. Mordęga zaczyna się jeszcze przed przyjęciem na zajęcia.
Żeby w ogóle ubiegać się o miejsce w akademii, trzeba mieć licencję UEFA A i doświadczenie w pracy trenerskiej. Nawet jeśli ktoś jest mistrzem świata, musi przejść przez wszystkie szczeble licencyjne. Jak mówi Christian Wörns, jeśli były zawodnik myśli, że wie wszystko, to źle trafił. Tym bardziej, że najprawdopodobniej odpadnie w przedbiegach na rozmowie kwalifikacyjnej. Wormuth wraz z asystentami zaczyna rekrutację od przejrzenia CV, prezentacji kandydatów i 20-minutowego przesłuchania. Pyta się wyrywkowo o różne problemy na boisku i sposoby na ich rozwiązanie. Każe aplikantom nakreślić plan gry drużyny przeciwko rywalowi grającemu w danym ustawieniu. Wymaga przygotowania treningu taktycznego.
Trzeba mieć restrykcyjne wymagania, bo jeden rocznik to najwyżej 24 trenerów. Kandydatów co roku jest prawie setka. I przyszła elita szkoleniowa musi mieć na kurs czas i pieniądze. Dziesięć miesięcy kosztuje 9 tys. euro. 21 tygodni spędza się w salach wykładach, ćwiczeniach, konwersatoriach i seminariach. Łącznie – około 800 godzin. Dla porównania: zwykły kurs UEFA Pro ma trwać 240. Do tego dochodzi praca praktyczna w jednym z klubów Bundesligi, obserwowanie turniejów. To dodatkowe 12 tygodni, czyli prawie 500 godzin. I pięć tygodni samodzielnej pracy w domu. Tyle to trwa, bo trwać tyle musi, jeśli niemiecki trener ma być gotowy do pracy na każdym polu. Takiej wiedzy nie da się nabyć kursami on-line bądź weekendowymi zlotami.
Wormuth do współpracy zbiera wszystkich – od doświadczonych piłkarzy po kompletnych amatorów, którzy do futbolu weszli bocznymi drzwiami. Wszystko po to, żeby była jak najszersze spektrum poglądów na piłkę. Trener dziś to nie menedżer starej szkoły, który musi się wszystkim zająć, lecz raczej szef zespołu, który zarządza poszczególnymi procesami. Od kontaktu ze sztabem medycznym po dyskusje z analitykami. Szkoleniowiec musi wiedzieć w jakim języku porozumieć się z każdym członkiem własnej ekipy, jak do niego dotrzeć i jak go wysłuchać.
Dlatego właśnie Wormuth stawia na dyskusję nad problemami – np. przygotowaniem fizycznym, kreatywnością, motywacją. Pyta się co te określenia oznaczają i jak je zastosować w praktyce. Trenerzy pracują pojedynczo, w parach, w większych grupach. Rozmawiają z ekspertami i sami ze sobą, dzielą się doświadczeniami. Krytykują i są krytykowani. Nie chodzi tu o przekazanie jedynej słusznej filozofii piłkarskiej, ale o wyposażenie trenera w potrzebne mu narzędzia do pracy w Bundeslidze. Po ostatnich egzaminach ze szkoły wychodzi trener lepiej przygotowany niż gdyby wziął standardowy kurs UEFA Pro. Może pracować z seniorami lub z dziećmi. I przygotowywać kolejne zastępy Ozilów, Reusów czy Kroosów.
Po takim kursie karierę zrobić jest łatwo. Najlepszy przykład to Schmidt, który w trzy lata po kursie trafił do klubu z Ligi Mistrzów, a zaczął w małym Paderborn. Ale nie udaje się wszystkim. Podobno jeden z najlepszych kursantów z 2011 roku, wciąż nie może się wybić poza bycie asystentem. Po latach pracy w Sankt Pauli i Leverkusen, Jan-Moritz Lichte jest wciąż tylko drugim trenerem. Tym razem w Hanowerze.
Niezmienne, mimo wykształcenia, pozostaje to, że w karierze trenera wciąż istotne jest szczęście. Tego wyeliminować chyba jednak się nie da.
JACEK STASZAK