Milos Krasić. Możemy mówić, że melanżownik. Możemy mówić, że zjazd, że od roku nie powąchał piłki, że to cień dawnego wymiatacza z Juventusu. Wciąż jednak to potężne nazwisko, kto wie, czy nie najpotężniejsze z tych, które trafiły do Ekstraklasy w wieku przedemerytalnym. Na co go stać? Jak do tej pory wyglądały przygody uznanych nazwisk z rodzimą ligą? Krasiciowi będzie bliżej do Ljuboi, czy może do Ulricha Borowki, albo Nacho Novo? Sprawdźmy, kto trafił do Ekstraklasy wprost z poważnej piłki przed Krasiciem i – co najważniejsze – jak sobie poradził.
Staraliśmy się ułożyć ich w miarę logicznie, od tych z najlepszym CV do tych z najskromniejszym, ale wybaczcie, nie będziemy bawić się w numerki i targi, czy Kapo miał lepszy życiorys niż Salenko.
Ulrich Borowka
Kiedyś napisaliśmy o nim tak:
Borowka to był dwukrotny mistrz Niemiec, dwukrotny zdobywca Pucharu Niemiec, zdobywca Pucharu Zdobywców Pucharów, no i oczywiście reprezentant kraju. Wprawdzie trafił do nas uzależniony od wszystkiego, od czego da się uzależnić, za wyjątkiem wąchania kleju, i – jak twierdzą naoczni świadkowie – miał problemy, by przed treningiem trafić w nogawkę spodenek, ale to już inna historia.
Borowka z pewnością był jednym z tych, których CV rozkładało na łopatki wszystkich innych rodzimych ligowców, ale po pierwsze: przyszedł do nas na koniec kariery, po drugie – był tą karierą i jej urokami wyjątkowo zmęczony. Efekt? Jako zawodnik w wieku „chrystusowym plus” zagrał osiem spotkań w Widzewie i stoczył się jeszcze niżej, do FC Oberneuland. Oczywiście to „osiem” to dość duże słowo, jak na trzy występy w pierwszym składzie oraz pięć „końcówek”, z których najdłuższa trwała 26 minut…
Puchar Zdobywców Pucharów, Bundesliga… Do szeregu osiągnięć wyniszczony życiem Borowka dopisał sobie jeszcze mistrzostwo Polski, ale Widzew spokojnie dopiąłby swego bez wypychania na murawę emerytowanej gwiazdy z Niemiec. Zawsze jednak będzie wspominany jako jedna z pierwszych gwiazd tego formatu, którą skusiła wizja gry na rodzimych pobojowiskach dumnie nazywanych wówczas stadionami.
Anatolij Demjanenko
Pięć mistrzostw jeszcze przed rozpadem Związku Radzieckiego, czyli pięć mistrzostw w świecie, w którym z CSKA i Spartakiem rywalizowało również Dynamo Kijów i szereg innych klasowych klubów. O tym, jaki był wówczas poziom tamtejszego futbolu niech świadczy dorzucenie do listy sukcesów Pucharu Zdobywców Pucharów z 1986 roku oraz najważniejsze – tytuł wicemistrza Europy w 1988 roku. W tym wszystkim brał udział Demjanenko, chłop, którego swego czasu przyciągnął do siebie – jakżeby inaczej – Widzew. Brał udział to zresztą złe słowo – gość dostał tytuł najlepszego piłkarza ZSRR w 1985 roku, nie ominęły go także odznaczenia państwowe.
W czym tkwił haczyk? Wiek to pierwsza sprawa – rocznik 1959 trafił do Łodzi w sezonie 1991/92. Do tego dochodzi stracony rok w Magdeburgu, do którego Demjanenko trafił prosto z Ukrainy. No i – wybaczcie – nie uwierzymy, że gość nie korzystał z uroków bycia gwiazdą na ciepłej emeryturze. Może to nie tak skrajny przykład jak Borowka, ale swoje musiał przyjąć na klatę, nie ma siły. Stąd też dyspozycja w Polsce. Według 90minut.pl – 13 meczów. Co ciekawe – po przygodzie z I ligą wyjechał z powrotem na Ukrainę, gdzie w swoim Dynamie Kijów zdołał jeszcze zdobyć mistrza, już nie ZSRR, ale właśnie niepodległej Ukrainy.
Danijel Ljuboja
Znów – w teorii już niemal emeryt, ale od dwóch pierwszych odróżniał go stopień zakonserwowania i dyspozycja w polskiej lidze, a także sukcesy za „lepszych” czasów. Czterdzieści dwa spotkania w barwach PSG. Dwa Puchary Francji. W miarę regularne występy i w VfB (w pierwszym sezonie), i w HSV. Nie był to nigdy gracz na miarę Demaljanenki czy Borowki w ich najlepszych latach, ale trudno powiedzieć, by Ljuboja nie miał nazwiska. Krytykować CV też nie zamierzamy, to wciąż prawdziwy top. Zresztą, nawet te występy w Grenoble czy Nicei – widać, że facet znał się na swojej robocie, a co najważniejsze – przyjeżdżał tu w o wiele lepszym stanie, niż powyższy chlorowy duet.
Ljuboja wbił się do nas jeszcze jako w miarę profesjonalny zawodnik, jako gość w podeszłym, ale jeszcze nie starczym wieku. Potem zagrał dwa znakomite sezony, a następnie skupił się na spijaniu śmietanki po zwycięstwach. I nie tylko śmietanki. I nie tylko po zwycięstwach. Dwadzieścia trzy gole w dwa sezony, ale przede wszystkim magiczna „bajerka” na murawie. To jedna strona medalu, którą teraz przywołują zwolennicy talentu Krasicia. Druga strona? Ha, ją poznali tak naprawdę tylko stali bywalcy Enklawy. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – czego mogliśmy się spodziewać po gości z fryzurą w gepardzie centki? Dał nam dwa sezony frajdy. W sumie Krasić mógłby iść jego drogą.
Nacho Novo
Legenda Glasgow Rangers. Ten tytuł jest zarezerwowany dla naprawdę przyzwoitych graczy. Nacho Novo tymczasem w liczbie goli dla tego klubu wyprzedzał i Shotę Arweladze, i Petera Lovenkrandsa. W galerii gwiazd „The Gers” może sobie przybijać piątki z Brianem Laudrupem, Paulem Gascoignem czy Ronaldem de Boerem. Okej, to nie był facet, którego podobizny malowano na murach, ale swoje dla Glasgow zagrał, swoje dla protestanckiej części tego miasta zrobił. Przyjechał do Legii w miarę wcześnie, jakoś na 32. urodziny, co zresztą rozsierdziło ludzi w Sportingu Gijon, jego poprzednim klubie. Miał być tu kimś, miał zjeść tę ligę, a… odszedł bez gola w lidze.
Nie był stary, nie był uzależniony od kokainy, raczej nie miał chyba problemów z kielonem. Co więc nie wypaliło? Ciężko powiedzieć. Zagrał jedenaście spotkań i się zmył.
Kew Jaliens
Znów odwołajmy się do naszego starego tekstu.
Jaliens jednak przychodzi do ekstraklasy jako bardzo aktywny piłkarz – ani nie zadręczony kontuzjami, ani nie wywalany z jednego klubu po drugim, ani nie traktowany jak popychadło, czy zsyłany do rezerw. Można więc mieć nadzieję, że nie przychodzi tu nikogo oszukiwać, tylko kontynuować karierę. Zapewne nie ma luzu w kolanach i zapewne nie będzie śmierdział wódą o trzynastej. Może też nie ma tylu dziur w zębach, co Descarga, co zmusiłoby władze klubu do wysłania wykupienia karnetu w klinice stomatologicznej.
O ile więc Holender przegrywa z Borowką i Demjanenką konkurs na najlepsze CV, o tyle mamy chyba do czynienia z najbardziej wartościowym sportowo transferem tego typu w dziejach naszej ligi. Bruma z Arki jest tu gwiazdą, chociaż w Holandii nawet nie wiedzą, że taki gość istnieje, więc można mieć nadzieję, że Jaliens na luzie wciągnie całą konkurencję nosem.
No i nie wciągnął, chociaż był bardzo istotnym elementem mistrzowskiego zespołu Wisły. Bylejakość. To chyba dobre słowo na określenie całokształtu gry Jaliensa. Czy liczyliśmy na więcej? Oczywiście. Czy możemy narzekać? Tylko jeśli uważaliśmy się za znawców i sprzedawaliśmy znajomym historie o Jaliensie rozpieprzającym naszą ligę bez wyjmowania rąk z kieszeni.
Olivier Kapo
A to już w ogóle transfer-kuriozum. W Auxerre status legendy. W Juventusie przelotem, ale czternaście spotkań zdążył zagrać. Potem Anglia, Araby, znów Auxerre… I nagle bach, Korona Kielce. Klub, który co pół roku walczy o fundusze na opłacenie bieżących rachunków. Jasne, Kapo przyjeżdżał do Polski jako 34-latek, ale z takim CV iść do Korony? To trochę tak jakby nagle młynowym na sektorze za bramką w Kielcach został Andrea Bocelli i naprawdę wiek nie robi tu aż tak potężnej różnicy.
Czy się sprawdził? Cóż, to dobre pytanie. Z jednej strony miewał przebłyski, gdy widać było ewidentnie – dziesięć lat temu ten facet był kimś. Z drugiej strony – w Koronie spodziewano się po nim czegoś więcej, pociągnięcia zespołu, zrobienia różnicy. Może brakło mu trochę partnerów? Może jednak wiek dał się we znaki? Dwadzieścia siedem spotkań i siedem goli. Tak sobie, jak na faceta, który zagrał dziewięć spotkań w reprezentacji Francji.
Oleg Salenko
Król strzelców mistrzostw świata w Polsce! No dobra, pięć goli zdobył w jednym meczu z Kamerunem a szóstego dołożył z rzutu karnego, ale i tak. Gość zapisał się na stałe w historii futbolu, a poza legendarnym występem na mistrzostwach świata w 1994 roku miał też kilka ciekawych zespołów w CV. Pograł w Valencii. Pograł i postrzelał także w Glasgow Rangers.
Do Polski, a konkretnie do Pogoni Szczecin, trafił już nieźle przetyrany kontuzjami, a nie damy sobie uciąć, że wyłącznie kontuzjami. W teorii 31-letni zawodnik mógłby jeszcze pograć, choć istotnie, przed Szczecinem kompletnie nie sprawdził się w Cordobie, w której zaliczył tylko trzy mecze. W Polsce było jeszcze gorzej. Zagrał osiemnaście minut przeciw Stomilowi Olsztyn. Ważył ponoć sto osiemdziesiąt dziewięć kilogramów. Albo trochę mniej, to nieważne, grunt, że sporo za dużo.
Nie pokazujcie tego typka Krasiciowi, na wszelki wypadek.
Alexandre Amaral
Pamiętacie jeszcze brazylijską Pogoń Szczecin? Antoni Ptak wraz z synem Dawidem oszacowali, że Ekstraklasa w naszym kraju jest tak żałosna, że z powodzeniem można zastąpić różnych lokalnych watażków prawdziwymi rozbójnikami zza wielkiej wody. A konkretnie – plażowiczami z Copacabany i innych brazylijskich miejscówek. Naściągano ich ze trzy autokary, szybko okazało się, że nadają się głównie do podrywania dziewczyn na dyskotekach i podbijania gumowej piłki na piasku. Wśród różnej maści parodystów trafili się jednak i goście wyjątkowo poważni, a raczej: z poważnym CV. Obok Ediego pojawił się na przykład Amaral. W ogóle skład w debiucie Amarala to jakieś pomieszanie z poplątaniem. Z jednej strony tylko dwóch Polaków, Kaźmierczak i Grzelak, z drugiej pełno brazylijskich hobbystów. A między nimi nagle Edi z marką w Japonii i Amaral właśnie.
Kto zacz? W skrócie: gość zwiedził pół świata, ale w przeciwieństwie do pozostałych nabytków Pogoni jego świat nie ograniczał się do brazylijskiego wybrzeża. Mamy więc Fiorentinę, mamy Besiktas i Parmę. Nie wszędzie wprawdzie odpalał, ale w Europie łapał po kilkanaście spotkań na sezon, w Brazylii zaś dołożył cegiełkę do dwóch mistrzostw Palmeiras i jednego triumfu Corinthians. Oczywiście gość z takim CV nie mógł przyjechać do Szczecina w wieku 26 lat. Ale 32 lata, kilka tytułów mistrzowskich i jeden pełen występów we Florencji sezon… To musiało robić wrażenie.
Niestety, nieco mniejsze robiła jego gra. Pogoń przegrała dziesięć z szesnastu meczów, w których zagrał. Zdobył jednego gola, zabrał manatki i niczym Leszek Chmielewski – ruszył dalej w podróż dookoła świata. Po epizodzie w Polsce zaliczył między innymi występy w Australii i w Indonezji. Kozak.
Inaki Descarga
Osasuna, Eibar, Levante. W teorii nic specjalnego, ale jednak, gość był kapitanem i symbolem zespołu regularnie walczącego albo w La Liga, albo o awans do La Liga w Segunda Division. Do Legii trafiał świeżo po rozegraniu trzydziestu spotkań w coraz silniejszej lidze hiszpańskiej, czyli – by było bardziej efektownie – wszedł do warszawskiej szatni tuż po bojach z piłkarzami pokroju Raula czy Eto’o.
I niestety, równie szybko jak wszedł – wyszedł. Trzy mecze w Ekstraklasie, trochę kopania w Pucharze Polski i Pucharze Ekstraklasy. Ogromny zawód, wstyd, niedowierzanie i chłodne pożegnanie. W teorii mogła mu przeszkodzić kontuzja, ale rację miał chyba Kibu Vicuna, pracujący z zawodnikiem. Gdyby był kozakiem i miał roztrzaskać rodzimą ligę, pewnie równie dobrze mógłby zostać w La Liga. A z jakichś przyczyn nie został…
Nourdin Boukhari
Sześćdziesiąt dziewięć meczów w Ajaksie. Hasło, które powinno otwierać drzwi wielu europejskich lig, a jednocześnie na stałe zamykać szlaban na drodze do polskiej Ekstraklasy. Na tak dużą liczbę występów w Eredivisie, w dodatku w Amsterdamie powinni się dawać nabierać od Belgii po Bangladesz. Tym bardziej, że chłop zagrał też w reprezentacji Maroka, a dodatkowo i w Nantes zaliczył kilka występów. Niestety,w pewnym momencie coś musiało się u niego kompletnie rozwalić. Wypożyczenie do Alkmaar, Sparta Rotterdam, potem Arabowie. Wreszcie upadek, kilka miesięcy w Wiśle Kraków.
Okej, tamta Wisła jeszcze nie kojarzyła się poważnym piłkarzom z upadkiem, ale i tak – nazwisko Boukhariego trochę nie pasowało do rodzimego kopania. Nawet jeśli uwzględnimy, że ściągał go tu jego trenerski ojciec, Robert Maaskant, brzmiało to nieźle. Gość z Ajaksu w Krakowie. Szybko jednak okazało się, że trwający już od paru sezonów zjazd do coraz słabszych klubów to nie przypadek. W Wiśle zagrał dziewięć meczów, zdobył jednego gola i tyle wyszło z czarowania.
*
Mieliśmy tu jeszcze uwzględnić Marco Reicha, Daisuke Matsuiego czy Edsona, ale z grubsza wnioski byłyby podobne. Po pierwsze: wiemy, że nic nie wiemy. To żaden przypał, po prostu nie ma określonej reguły dotyczącej eks-kozaków trafiających do Ekstraklasy. Po drugie – Krasić jest trochę podobny do tych wszystkich chlorów i emerytów, ale jednocześnie jest piłkarzem z nieco innej epoki. To nie Borowka, który przez długie lata kariery mógł pudrować czerwony nos. Od Krasicia (chyba!) wymagano minimum profesjonalizmu, dlatego liczymy, że nie tylko będzie trafiał nogą w spodenki (co, jak wspominaliśmy, nie wszystkim bohaterom zestawienia się udawało), ale nawet piłką do siatki. Generalnie ślady Ljuboi wyglądają zachęcająco. Jeśli mielibyśmy pokazać Krasiciowi drogę – rób to, co Ljuboja minus imprezy. A reszta się ułoży.
Fot. FotoPyK