Reklama

Ale to już było… Jabłko z wykałaczkami od Tomaszewskiego

redakcja

Autor:redakcja

27 sierpnia 2015, 15:11 • 17 min czytania 0 komentarzy

W naszym cyklu „Ale to już było” przemaglowaliśmy już Andrzeja Iwana, Aleksandra Vukovicia oraz Dariusza Adamczuka. Dziś z kolei zaglądamy do Marka Chojnackiego, legendy i obecnego trenera ŁKS-u Łódź, który przez długi czas pozostawał rekordzistą pod względem liczby występów w Ekstraklasie. Co dostał od Jana Tomaszewskiego? Z kim nie miał „przyjemności” się spotkać? Dlaczego chciałby zagrać z Surmą? Zapraszamy.

Ale to już było… Jabłko z wykałaczkami od Tomaszewskiego

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?

Niedosyt. Brakuje mi przede wszystkim udziału w ważnej imprezie reprezentacyjnej i zaliczenia chociaż dwudziestu spotkań w reprezentacji Polski. To był jednak okres, gdy nasza kadra grała naprawdę dobrze, a i ŁKS nie był klubem z tego ścisłego topu kilku najsilniejszych rodzimych zespołów. Byłem wyróżniającym się zawodnikiem, ale i tak ciut odstawałem od tych występujących regularnie w reprezentacji. Grałem w kadrze od juniorów, potem we wszystkich reprezentacjach młodzieżowych, w kadrze olimpijskiej. Zabrakło większej liczby występów w tej dorosłej. Tym bardziej, że byłem w szerokiej kadrze na mundial, gdy selekcjonerem był Antoni Piechniczek. Może brakło umiejętności i talentu, może trochę szczęścia. To jednak spory niedosyt.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?

Wiadomo, liczą się przede wszystkim trofea, ale moim największym spełnionym marzeniem była gra przez tak długi czas bez żadnych większych kontuzji. Niewielu piłkarzom udaje się uniknąć poważniejszych urazów, mnie się udało. Mogłem naprawdę długie lata grać, potem na długo zostałem rekordzistą występów, wszystko w jednym klubie. To też spora satysfakcja.

Największe niespełnione piłkarskie marzenie? Wspomniane Mistrzostwa Świata?

Tak. A w piłce klubowej dodałbym też brak sukcesów, gdy mieliśmy naprawdę bardzo dobry materiał ludzki. Wielu reprezentantów, a jednak nie mogliśmy nigdy nic wielkiego osiągnąć, by potem móc grać w europejskich pucharach. Od 1986 do 1992 mieliśmy naprawdę niezły zespół, fajnych trenerów, a zawsze czegoś brakowało.

Reklama

Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?

Nie, raczej takiego nie było. Musimy pamiętać, w jakich czasach i realiach grałem. Po „uwolnieniu” zawodu miałem 31 lat i już występowałem w Grecji, do której wyjechałem jeszcze w poprzednim ustroju. Na transfer zagraniczny zgodę dostawało się dopiero w wieku 28 lat – dla reprezentantów Polski – lub 30 lat dla pozostałych. Jest za to transfer krajowy, który wyłożył się na ostatniej prostej. Ja i Jasiu Urban mieliśmy przejść do Lecha Poznań, klubu, który przed momentem zdobył podwójną koronę. To nie zdarzało się często. Wojtek Łazarek zbroił się na Liverpool, na Puchar Europy. Heniek Miłoszewicz wyjechał za zasługi, więc Lech szukał wzmocnień. To były jednak inne czasy. Decydował nie pieniądze, które Lech oczywiście miał, ale „góra”.

Skończyło się tak, że ani mnie, ani Janka nie wypuszczono z naszych klubów. Nie wiadomo, jak by się potoczyła ta moja kariera, gdybym wtedy wylądował w Lechu. A było naprawdę blisko – mieszkaliśmy już w hotelu z Lechem, mieliśmy już jechać robić specjalne szczepionki przed tournee w Tajlandii, na które wybierali się poznaniacy. Zadzwonił jednak bodajże minister górnictwa, pan Szlachta i nas zawrócono.

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał?

Jak wchodziłem do zespołu byłem pod wrażeniem wszystkich zawodników ŁKS-u – Jan Tomaszewski, Stasiek Terlecki, Mirek Bulzacki… Byłem juniorem, więc to byli dla mnie naprawdę wielcy piłkarze, dwóch bohaterów z Wembley i znakomity Terlecki. Później przez ŁKS przewijało się jeszcze sporo fajnych chłopaków, Tomek Wieszczycki, Marek Saganowski, Jacek Ziober, Jarek Bako, Piotrek Soczyński. Wszyscy coś osiągnęli. Najbardziej zaskoczył mnie za to Tomek Iwan, po nim się takiej kariery nie spodziewałem.

Najgorszy trener, który pana trenował?

Może nie najgorszy, ale taki, który najwięcej wymagał – Leszek Jezierski. Zawsze byłem u niego w dobrej dyspozycji, choć po treningach naprawdę ciężko było chodzić. Ciężka praca szła w parze z wysoką formą, ale jak była przerwa na reprezentację a mnie akurat nie udawało się załapać na takie zgrupowanie… Pozostając w klubie całe dwa tygodnie można było wyjąć z życiorysu. Bardzo ciężkie treningi, dzień w dzień.

Reklama

Najlepszy trener, który pana trenował?

Nie chciałbym prowadzić żadnej klasyfikacji, tym bardziej, że znakomitym trenerem był właśnie Leszek Jezierski. Jego jedynym problemem był brak sukcesów z ŁKS-em. Gdziekolwiek poszedł – sukcesy. Pogoń – wicemistrzostwo. Ruch – mistrzostwo. Widzew – też dobre wyniki. Tylko w ŁKS-ie nigdy nie szło. Od Jezierskiego sporo osób się jednak uczyło i takim trenerem, który dużo od niego zaczerpnął, a odnosił w Łodzi sukcesy był na pewno Rysiu Polak. To był jeden z najlepszych momentów w historii ŁKS-u, chyba też w mojej karierze, nawet jeśli wicemistrzostwo później nam odebrano, a finał Pucharu Polski przegraliśmy. Możliwość gry z FC Porto w europejskich pucharach, potem kontynuacja pracy, która przyniosła wreszcie mistrzostwo w 1998 roku.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?

Nie. Nie miałem… „przyjemności”.

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?

Zdecydowanie najfajniejsze są zawsze te pierwsze wspomnienia, więc i ja najcieplej wspominam pierwsze obozy z ŁKS-em w Spale. Ja jako młody junior, a w drużynie Tomaszewski czy Dziuba. Trafiłem do pokoju dla czterech osób akurat z nimi i Heńkiem Miłoszewiczem. Jako młody – jak to młody na pierwszym obozie – do jedzenia byłem na końcu, do sprzątania pierwszy. Pamiętam, że jednego ciężkiego dnia, gdy wszystko sprzątałem w pokoju poszedłem na kolację, której już za wiele nie zostało. Janek Tomaszewski mówi wtedy do mnie: „młody, to weź odnieś jeszcze te talerze”. Oczywiście odniosłem, za co Jasiu rzucił mi jabłko, „zjedz sobie, młody, chociaż to jabłko”. Ja już zadowolony, tym bardziej, że bardzo je lubiłem, biorę gryza a tu same wykałaczki powbijane w to jabłko.

„Tomek” w ogóle lubił takie numery, podmieniał na przykład chrzan na podobnie wyglądające białe wypełnienie z bułek. Było mnóstwo takich sytuacji.

Najlepszy żart, który wykręcił pan?

Nigdy nie byłem jakimś jajcarzem, samodzielnie raczej nie wykręcałem numerów, ale należałem do grupy, która miała kilka oryginalnych pomysłów. Pamiętam, że gdy pojechaliśmy do Grecji za nami ciągnęła się cała wycieczka prezesów, wiceprezesów i kierowników. Ustaliliśmy, że zrobimy im jakiś numer – w dużym holu hotelowym przedarliśmy jednodolarówkę i nawlekliśmy ją na sznurek. Najpierw bawiliśmy się z Japończykami, którzy gonili za banknotem po całym hotelu. Potem z bankietu wrócili nas prominenci, więc podrzuciliśmy ją bliżej działaczy. Pierwszy, który ją zauważył oczywiście się nie schylił, tylko przyszpilił butem do podłogi, żeby mu czasami nie uciekła. Jak już ją miał pod nogą – zaczął się przesuwać ostrożnie za filar, cały czas trzymając mocno tę jednodolarówkę.

Oczywiście jak już dotarł za ten filar i chciał się schylić to jego również przegoniliśmy po całym korytarzu pociągając za sznurek. Chyba zostaliśmy lekko skarceni, ale było warto.

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?

Sędzią! Naprawdę, kiedy jeszcze grałem w piłkę myślałem o tym, że po trzydziestce zostanę arbitrem. Skończyłem kurs, byłem sędzią próbnym, ale nie wziąłem pod uwagę jednego: że jednak ta moja kariera potrwa nieco dłużej. Kombinowałem, że w wieku trzydziestu lat najprościej zostać przy piłce będzie właśnie poprzez sędziowanie. Miałem zresztą do tego smykałkę, czułem grę i potrafiłem rozstrzygać sporne sytuacje. Potem jednak grałem kolejne sezony, no a podchodząc pod czterdzieści lat już nie wypadało zaczynać sędziowania.

Ukończyłem jednak też w międzyczasie specjalne szkolenie dla piłkarzy, którzy chcieliby w przyszłości zostać trenerami. Byli tam Kupka, Szarpak, Woźniak, jeszcze parę osób. Najpierw wiadomo, praca z dziećmi, potem coraz wyżej. Chyba każdy tak planował, ale w 1996 roku Kulesza wpadł na pomysł, żeby ułatwić byłym zawodnikom wejście do tego zawodu – założono Szkołę Trenerów. Skorzystałem z tej ścieżki i właściwie tuż po zdobyciu uprawnień zakończyłem karierę i zostałem trenerem. Inna sprawa, że już w końcówce mojej przygody z ŁKS-em byłem grającym asystentem trenera Leszka Jezierskiego, więc to było dość płynne przejście. Czy stało się lepiej? Na pewno sędzia ma mniej stresujące zadania.

Której decyzji podjętej podczas kariery żałuje pan najbardziej?

Nie miałem zbyt wielu możliwości, by samemu decydować. Miałem mały wpływ na swoje losy. Nawet jak wyjechałem z Polski i chciałem kontynuować karierę w zagranicznych klubach, prawie nic nie zależało ode mnie. Centralny Ośrodek Sportu decydował, stwierdził, że Grecy nie zapłacili drugiej raty, więc mam wracać do Polski.  A to był dziwny czas, bo z jednej strony już się to wszystko uwalniało, a o transferach zaczęły decydować wyłącznie pieniądze, a z drugiej wciąż istniało sporo takich sytuacji jak ta moja. Niedosytem jest pewnie też wyjazd do Szwecji w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Tam bardzo chcieli, żebym zajął się szkoleniem młodzieży, ale zgodę i tak musiał wyrazić ŁKS, który nie chciał mnie wypuścić. Ciężko więc mówić o jakichkolwiek decyzjach, bo naprawdę niewiele zależało ode mnie. Miałem różne opcje i propozycje, choćby ze Stoczniowca Gdańsk, gdy wchodziłem do ligi, ale tu znów ŁKS wolał mnie zostawić w Łodzi. Identycznie było ze wspomnianym wcześniej Lechem.

Nie mam jak żałować decyzji, bo to nie ja je podejmowałem.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?

Pralkę automatyczną. Firma Polar z Wrocławia, to był pierwszy mecz wyjazdowy, debiut, 2:2 z Ruchem. Za premię kupiłem sobie właśnie pralkę. A i tak trzeba jeszcze było mieć znajomości, żeby móc ją ściągnąć. Niezły zakup, jak na tamte warunki.

Największy dylemat podczas kariery?

Może nie dotyczył mnie bezpośrednio, bo jak już wspomniałem wiele działo się bez mojego udziału, ale chyba ten powrót do Polski w 1990 roku. Miałem być w Grecji dwa lata, Grecy – jak to Grecy – nie płacili, Centralny Ośrodek Sportu nakazał mi powrót… Myślałem czy nie próbować dalej gdzieś w zagranicznych klubach, czy wracać do ŁKS-u, czy jeszcze wymyślić coś innego. Dotarłem jednak do Łodzi w styczniu, jakoś w tym samym czasie Witek Bendkowski wyleciał do Korei, to był chyba jeden z pierwszych bardziej egzotycznych transferów. Wpadłem na któryś z treningów zobaczyć jak przygotowuje się ŁKS i od razu złapał mnie Leszek Jezierski. „Dawaj, co będziesz kombinował, Witek wyjechał, ja z ciebie zrobię środkowego obrońcę”. Ja krzyknąłem tylko: „co!?”, a on mi dalej, że zobaczę jaka to jest fajna gra, jak łatwo się tam biega. No i się zgodziłem, zostałem i chyba nie szło nawet tak źle.

Pamiętam, że prowadzona była wówczas klasyfikacja „Złotych Butów” w katowickim „Sporcie”, bardzo długo w niej prowadziłem. W przedostatnim meczu, w Katowicach, dostałem żółtą kartkę, po której musiałem swoje odpokutować. Straciłem kolejkę i pozycję lidera, i w „Sporcie”, i tu lokalnie, w „Expressie”. Wręcz błagałem Wita Żelazko, żeby mnie oszczędził, ale niestety, nie zlitował się. Jednak nawet to trzecie miejsce w tym plebiscycie świadczy o tym, że w miarę dawałem sobie radę na nowej pozycji. A sam w to początkowo nie wierzyłem, przekonywałem Leszka, że nie umiem grać głową i się nie nadaję… Potem jednak sam stwierdziłem, że to super pozycja do grania dla starszego zawodnika i pewnie głównie dzięki temu mogłem pograć te kilka lat dłużej na bardzo przyzwoitym poziomie.

Najbardziej wartościowy zakup?

Od razu po powrocie z Grecji kupiłem sobie bardzo fajną działkę pod Tuszynem, na której potem zbudowałem dom.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?

Nie byłem nigdy typem imprezowicza, rzadko mi się zdarzało balować. Nie miałem skłonności do hazardu, zamiast imprez za które trzeba było płacić zazwyczaj były bankiety… Pewnie wskazałbym jakiś wieczór kawalerski, ale myślę że to maksymalnie tysiąc złotych na jakieś jedzenie, taryfę i tak dalej. Zresztą, żeby przebalować więcej trzeba chyba faktycznie udać się do kasyna, bo nawet gdyby chciało się przepić podobną kwotę – byłoby dość ciężko. Mógłbym jeszcze wyróżnić imprezę z okazji narodzin mojego pierworodnego syna, więc wtedy może faktycznie przekroczyłem ten tysiąc, ale to nadal nie były jakieś zawrotne kwoty.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?

Chyba awans do Ekstraklasy w 2006 roku. ŁKS długo na to czekał. Gdy graliśmy Puchar Polski z Legią nie było jakoś więcej czasu by świętować, tutaj z kolei mieliśmy przed sobą mecz z Piastem, który nie miał już żadnego znaczenia. Zapewniliśmy sobie awans kolejkę wcześniej, a akurat swój lokal w Łodzi mieli Tomek Wieszczycki i Jarek Dziedzic. Wszystko było przygotowane pod ten nasz bal.

Druga taka była po utrzymaniu, które zapewniliśmy sobie w Poznaniu. Vayer strzelił gola w końcówce, spadło ciśnienie. Od razu pojechaliśmy do klubu, którym zarządzał ówczesny właściciel ŁKS-u, Daniel Goszczyński. Te dwie imprezy były najbardziej huczne.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?

Na pewno z tym, który mnie przegonił! Prezentuje bardzo wysoki poziom, z przyjemnością bym pokopał w parze z Łukaszem Surmą.

Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?

Trudne pytanie, ale jak patrzę na rozwój zawodników… Koszula bliżej ciału. Michał Probierz. ŁKS pod jego wodzą wyglądał dobrze.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?

Zmieniła się piłka, moim zdaniem najbardziej istotna jest tu zmiana przepisów. W naszych czasach ponadto grało się bardziej technicznie, było może mniej walki i starć siłowych, za to umiejętności piłkarskie były chyba nieco lepsze. Zresztą, to jest wymuszone przez obecne wymagania. Piłkarz poza techniką musi mieć dzisiaj znakomite zdolności motoryczne, musi być atletą. Ciężko zresztą porównywać, chociaż jakimś wyznacznikiem będą pewnie sukcesy reprezentacji. Tutaj nie ma wątpliwości, jak się ten poziom zmienił. Istotnym elementem są też wyjazdy z ligi, teraz mamy zawodników w klasowych klubach najlepszych lig, wówczas większość utalentowanych zawodników musiała grać niemal do końca kariery w Polsce. To główne różnice.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?

Brązowy medal Mistrzostw Europy w 1978 roku. Pierwszy międzynarodowy sukces, dobre wejście do dorosłej piłki, w dodatku mieliśmy bardzo fajną ekipę i byliśmy gospodarzem turnieju. Bardzo miło to wspominam, tym bardziej, że wielu z nas grało potem choćby na mistrzostwach świata.

Pierwszy samochód?

Fiat 126, wiadomo.

Najlepszy samochód?

Dwa. Gdy wróciłem z Grecji kupiłem Mazdę 626, teraz z kolei jeżdżę Dodgem Avengerem.

Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?

Jest wielu, ale wolałbym unikać wskazywania nazwisk. Takie rzeczy potem będą wypominane, a przecież jest wiele przykładów, jak obiecujący zawodnik wyjeżdżał i kompletnie znikał. Jeśli muszę kogoś wskazać – znów pokieruję się tym lokalnym patriotyzmem. Mariusz Stępiński, człowiek z naszego regionu, który ma ogromny potencjał. Na moment zastopował, ale chyba teraz wrócił na właściwe tory.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?

Był taki jeden, do tej pory chyba gdzieś go trzymam. Bardzo się wtedy obraziłem. To był jakoś 1991, wygraliśmy w Sosnowcu 1:0, a potem przegraliśmy 3:4 z Zawiszą. Mnie i Andrzejowi Woźniakowi grało się strasznie, Wojtek Łazarek zdjął nas w przerwie. Następnego dnia w „Dzienniku Łódzkim” ukazał się artykuł, który sugerował, że sprzedaliśmy mecz, jesteśmy fajtłapami, mamy kończyć i oszczędzić sobie wstydu. No pojechane jak z burą suką. Bardzo mnie to zabolało. To nie miało nic wspólnego z dziennikarstwem.

Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?

To się trochę zmieniało, teraz jako szkoleniowiec głównie analizuję mecze i przygotowuję się do zajęć, wcześniej jako piłkarz telewizja i oglądanie meczów.

Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?

Zawodnicy mają swoją płytę przy której się koncentrują, ale to nie moja bajka. Ja wolę klasykę, Led Zeppelin, Deep Purple, The Scorpions. Nie wtrącam się jednak chłopakom, czasem tylko muszę trochę ściszyć.

Ulubiony komentator?

Szkoda, że już go nie ma. Jan Ciszewski.

Ulubiony ekspert?

Lubię posłuchać Andrzeja Strejlaua.

Najbardziej wzruszający moment w karierze?

Były takie dwa. Najpierw jak dostałem powiadomienie, że jadę z pierwszym zespołem na zgrupowanie. Nie mogłem spać, zgubiłem sprzęt, dosłownie nie wiedziałem, co się dzieje. Drugi – gdy pojechałem na swój pierwszy mecz wyjazdowy do Chorzowa i strzeliłem gola w debiucie. To zawsze będę wspominał najcieplej.

Najważniejsza ze zdobytych bramek?

Właśnie ta z Chorzowa. Strzeliłem w Ekstraklasie bodajże 49 goli, wielu nie pamiętam, ale tej pierwszej nie zapomnę.

Największy jajcarz, z którym dzieliłeś szatnię?

„Szpenio”. Sławek Różycki. Miał naprawdę różne pomysły, zawsze z nim było wesoło. Nawet po przegranym meczu Różycki potrafił rozładować atmosferę. Często żartował na przykład z warunków Jarka Baki.

Największy niespełniony talent?

Było tu sporo chłopaków, którzy mogli osiągnąć więcej, ale zgadzam się z trenerem Gutowskim. Papiery na granie miał Witek Wenclewski. Warunki, technika, dobra gra głową. Miał jednak swoje słabości, które nie pozwoliły mu osiągnąć tyle, ile mógł.

Najlepszy podrywacz?

Mam nadzieję, że małżonka nie przeczyta. Nigdy nie miałem problemów, żeby się dogadać.

Największy modniś?

Za moich czasów – Tomasz Cebula. Cały czas elegancki.

Najlepszy prezes?

Trzech. Oddaliby wszystko za klub. Nie można ich porównać, ale każdy z nich był naprawdę oddany ŁKS-owi. Edward Leszczyński, jednocześnie prezes CPN. Jak graliśmy derby, to był gotowy sprzedaż z pięć stacji, bylebyśmy wygrali. Ireneusz Mintus to czas przemian, on wtedy był również prezesem Textilimpexu, też wszystko było poukładane. Wreszcie trzeci to Antoni Ptak, który obiecując coś na 28 sierpnia przelewał 26. Nie mogliśmy narzekać. Tym bardziej, że on wszedł akurat po okresie, w którym zaległości były potężne. U niego zaś – ani dnia opóźnienia.

Najgorszy prezes?

Chyba ten, który nam starał się nieudolnie tę licencję załatwić. Jak on się nazywał? Gałuszka? Wyjątkowy nieudacznik. Ściągnęli go chyba z Warszawy, z budowy jakiejś… Nie wiem. Rzadkiej klasy filantrop. Był niedługo, ale zrobił tyle szkody, że będzie się to odbijało czkawką jeszcze przez wiele lat.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?

Cztery-pięć miesięcy. Przed sławetnym meczem z Legią, kiedy chłopaki zastrajkowali. Pojechaliśmy wtedy w jedenastu do Warszawy, bo część się zwyczajnie nie zgodziła grać bez wypłat.

Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?

Tokio. Przyjechaliśmy tam z reprezentacją, gdy Polska wyglądała zupełnie inaczej. W 1979 roku ta zmiana była niesamowita. Miasto super, nawet sobie nie wyobrażaliśmy, że tak to może być zorganizowane. Wyprzedzali nas o jakieś trzydzieści, może nawet pięćdziesiąt lat. Tokio zrobiło na nas kolosalne wrażenie, choć przecież sporo jeździliśmy po Europie.

Całowanie herbu – zdarzyło się?

Nie. Całować to można matkę, żonę i dzieci. Niejeden się już o tym przekonał. Zresztą, w moich czasach transfery były rzadsze, jak już grałeś to przypisywano cię do tego klubu aż do spadku, albo ewentualnie wypożyczenia, gdy byłeś za słaby. Teraz trzeba z tym jeszcze bardziej uważać, bo o transfery łatwiej.

Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?

Pamiętam czasy, gdy na ŁKS chodziło po trzydzieści tysięcy ludzi, bardzo ciepło wspominam ten okres. Nie ukrywam jednak, że potężne wrażenie zrobili na mnie też kibice Ethnikos, przecież klubu zdecydowanie mniejszego od potęg z Aten. Mieliśmy jednego fanatyka, który nie opuszczał żadnego meczu, miał szacunek wszędzie, gdziekolwiek pojechał. Nawet wśród największych wrogów, czyli u Olympiakosu, był szanowany. Miał jeszcze taki operowy głos, jak Manolo, albo gniazdowy na ŁKS-ie od „leeeooo”. On krzyczał na cały stadion „Ethinkoooos” i przekrzykiwał nawet skandujące sektory fanatyków.

Alkohol w sezonie?

Zdarzało się. Sobota po meczu, imieniny – wiadomo, że była impreza. Ale bez szaleństw. Nie miałem z tym żadnego problemu i nie wpływało to na moją wydolność. Nie piłem też i nie piję piwa, nie smakuje mi. Zawsze wolałem „białą”. Za naszych czasów była porządniejsza, a i ciężej było ją zdobyć. Lepiej dzięki temu smakowała.

Wtedy: mistrzostwo w Polsce czy transfer do zagranicznego średniaka?

Mistrzostwo. Dopiero po mistrzostwie transfer do lepszego klubu.

Dzisiaj: mistrzostwo w Polsce czy transfer do zagranicznego średniaka?

Identycznie. Taka powinna być kolejność, robisz mistrza, jeszcze pokazujesz się w pucharach i dopiero wyjeżdżasz. Zresztą w ŁKS-ie tak odeszli Niżnik, Kłos i paru innych. Ci, którzy się pospieszyli, osłabili tylko klub przed walką o europejskie puchary, a sami niewiele zyskali.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?

Dość długo miałem dobre stosunki z Markiem Ogrodowiczem, często się spotykaliśmy i odwiedzaliśmy z rodzinami. Poza tym trzymaliśmy się raczej w paczce, założyliśmy na przykład „Sportową Łódź”, w której grali też byli widzewiacy. Spotykaliśmy się wtedy razem i graliśmy – właśnie Marek Ogrodowicz, ŚP. Krzysiek Surlit, Andrzej Michalczuk, Witek Bendkowski.

Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?

Bieganie po górach, zdecydowanie.

Najgroźniejsza kontuzja?

Na szczęście omijały mnie kontuzje nóg, ale miałem dość poważny wstrząs mózgu po starciu z Mandryszem na początku lat osiemdziesiątych, straciłem wtedy przytomność. Byłem wyłączony na kilka miesięcy. Potem na meczu z Rakowem zostałem popchnięty, źle upadłem i wyskoczył mi bark. Pamiętam, że w szpitalu na Drewnowskiej obudziłem się i od razu zapytałem jaki wynik. Na sali sześć osób niezwiązanych z piłką z kontuzjami nóg. Ja piłkarz i… bark. Wtedy chyba nawet opisali to jako koniec kariery Chojnackiego, ale wykurowałem się i pograłem jeszcze kilka sezonów. Na szczęście omijały mnie więzadła, łąkotki i tym podobne historie.

Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?

Chyba pieniędzy, pod dwoma względami – po pierwsze to właśnie pieniądze decydują o transferach, a nie decyzje Centralnego Ośrodka Sportu. Po drugie zaś – wreszcie można sobie coś za nie kupić, bo co z tego, że my też je mieliśmy, skoro niczego nie było w sklepach. Kończyło się, że i tak trzeba było kombinować. Dziś wiedzą co mają i co mogą z tym zrobić.

Z drugiej strony – my mieliśmy ciekawiej. Potrzeba było obrotności, zaradności, cwaniactwa. To przypominało nawet trochę zachowanie na boisku. Teraz wielu jest po prostu nieporadnych.

JO

Najnowsze

Francja

Bójka kibiców podczas meczu Francuzów. Stadion świeci pustkami

Patryk Stec
7
Bójka kibiców podczas meczu Francuzów. Stadion świeci pustkami

Komentarze

0 komentarzy

Loading...