Jedna z najgłośniejszych ofiar futbolu, w najbardziej dosłownym znaczeniu. Ofiara chorej presji, ofiara nacisku kibiców, kolegów i tego, że piłka nożna na najwyższym poziomie zabawą nie jest już nawet w jednym procencie. Z boku mogło wydawać się, że ma wszystko, ale sława i pieniądze to tylko elementy i to te mniej znaczące. Dziś 38 lat skończyłby Robert Enke.
– Należy obwinić go za stratę przynajmniej dwóch bramek – powiedział Frank de Boer po sensacyjnie przegranym 2:3 meczu Pucharu Hiszpanii z Noveldą. Wówczas Barcelona jeszcze nie była taką machiną jak dziś, ale rzecz jasna nie mogła pozwolić sobie na tego typu żałosne wpadki. W bramce Katalończyków stał Enke, któremu rzeczywiście nie poszło najlepiej. Krytykowała go prasa, krytykowali kibice, a nawet – jak widzimy – koledzy z boiska, co ociera się o absurd. Prawdopodobnie wtedy w głowie Roberta zaczęło się piekło.
Potem wylądował na wypożyczeniu w Fenerbahce, a to – jak powszechnie wiadomo – jest miejsce bardzo specyficzne. Niejeden zahartowany chłop miałby problem z fanatyzmem tamtejszych kibiców, reakcjami ludzi, prasy. To nie było odpowiednie otoczenie dla Enke, który czuł się skrajnie przytłoczony. Miał zastąpić Rustu, czyli miejscowego idola. W debiucie wpuścił trzy bramki, a w jego stronę z trybun fruwały wszelakie przedmioty. Więcej w Turcji nie zagrał.
Po fatalnych w skutkach zagranicznych wojażach podpisał kontrakt z Hannoverem, gdzie nareszcie złapał równowagę. Stał się jednym z najlepszych bramkarzy Bundesligi i wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, ale wtedy życie doświadczyło go po raz kolejny, tym razem na zupełnie innej, znacznie ważniejszej płaszczyźnie. W 2006 roku zmarła jego 2-letnia córeczka, która cierpiała na niezwykle rzadką wadę serca. Fakt ten zmiażdżył go doszczętnie, choć starał się tego nie pokazywać. Później stał w bramce reprezentacji Niemiec, był wybierany najlepszym bramkarzem ligi niemieckiej. W jego głowie panował jednak niebywały chaos. Depresja postępowała.
10 listopada 2009 roku zaparkował samochód w pobliżu torów kolejowych i rzucił się pod pociąg jadący z Bremy do Hanoweru. W pożegnalnym liście przeprosił rodzinę i lekarzy, że nie potrafił przyznać się do choroby i wciąż ją zatajał. Jeszcze w dzień samobójstwa zapewniał specjalistę, że nie potrzebuje leczenia.
Tego listopadowego dnia, podczas jego pogrzebu, w Empede kolory wyblakły. Brązowe pola oraz nagie drzewa pod szarym niebem wyglądały mętnie i buro. Gdy msza żałobna w malutkim kościele klasztornym w Mariensee dobiegła końca, zaczął padać deszcz. Bez kurtki, bez parasola, ubrany jedynie w koszulkę Benfiki, na cmentarzu stanął Jose Moreira. Po jego czarnych włosach ściekały krople deszczu, a jego strój stał się ciemnoszary. Ten widok wszystkim nam przypomniał, jak słabo byliśmy przygotowani na śmierć Roberta Enke.