Czarne chmury nad głową Jerzego Brzęczka z tygodnia na tydzień robią się tylko gęstsze. Dotychczasowy bilans – trzech remisów, dwóch porażek – ciągle sugeruje, że walizkę powinien mieć pod ręką. Jednak ilekroć Wisła próbowała dziś posłać na deski jego Lechię, tyle razy się gdańszczanie podnosili. Wszyscy mogą czuć niedosyt, tylko nie kibice, którzy obejrzeli sześć goli, mimo że jeszcze kilka godzin wcześniej nie byli pewni czy jest po co przychodzić na stadion.
W Krakowie jak chlusnęło deszczem wczesnym popołudniem, tak niemal do ostatniej chwili nie było przesądzone, że mecz w ogóle się odbędzie. Pod znakiem zapytania stało nawet czy kibice o zakładanej porze będą mogli wejść na obiekt, bo służby ze wszystkich możliwych zakamarków wypompowywały wodę. Piłkarze Wisły, zamiast w szatni, tymczasowo zamienionej w basen, musieli się zainstalować w sali konferencyjnej. Jednak drenaż płyty boiska zaliczył test na piątkę i ruszyliśmy o czasie.
Co więcej, zaraz okazało się, że nie tylko punktualnie, ale i w naprawdę dobrym tempie. Trzy kolejne starcia: z Lechem, Legią oraz Lechią – to miał być terminarz, który Kazimierza Moskala pogrzebie ostatecznie, a tymczasem po kwadransie wszystko wskazywało na to, że Wisła zgarnie w nich siedem punktów. Trudno znaleźć mecz, który ostatnimi czasy ułożyła sobie lepiej. W bieżącym sezonie i poprzednim na pewno takiego nie zagrała, nawet kiedy wygrywała z Górnikiem 5:0. W 11. minucie mieliśmy 2:0, bo najpierw Guerrier wskoczył na plecy Brożka i skutecznie zgarnął piłkę, którą do tamtego kierował Boguski, a po chwili ostatecznie skompromitował się Janicki. Kopnął wprost w Haitańczyka, sprawiając przypadkowo, że sam przed bramkarzem znalazł się Jankowski. Gdyby to była Anglia, a nie Polska, „vine” z reakcja Brzęczka przez najbliższą dobę krążyłby po sieci.
Dobrze się jednak stało, że Lechia – początkowo zagubiona tak, że cud, że w ogóle znalazła drogę na murawę – była jednak w stanie coś z siebie wykrzesać. Szybko złapała kontakt, dodając temu widowisku jeszcze sporo pikanterii. 18. minuta – to właśnie ten moment, kiedy uświadamiasz sobie, że Łukasik, facet, który funkcjonuje w Ekstraklasie już szmat czasu, zdążył przytulić dwa mistrzostwa, dwa puchary, właśnie zdobywa pierwszą bramkę. Łatwo policzyć, że trofeów ma już teraz tylko cztery razy więcej. Ale nie czepiajmy się, bo gol – pierwsza klasa. Lechia na tyle przejęła inicjatywę, że tuż po przerwie doprowadziła zresztą do remisu – i dopiero to ponownie przebudziło Wisłę. W końcu jedni i drudzy zaczęli okładać się na przemian, do tego stopnia, że żaden końcowy wynik nie mógłby nas już zdziwić. Jest w tym więc pewna logika, że stanęło na remisie. Jankowski dwa razy w jednym meczu nie trafiał od… Bardzo, bardzo dawna, ale dziś dostawał takie piłki, że nic tylko pakować je obok bezradnego Maricia.
Lechia podsumowała temat golem… Mocno z dupy. Wiśniewski puścił „balonika”, po którym nic złego nie powinno się wydarzyć. O ile w ogóle ten rzut wolny powinien zostać podyktowany, bo i z tym mamy pewien problem, warto przyjrzeć się powtórkom. Niestety, sędzia Kwiatkowski był dziś najsłabszym elementem tego widowiska, po Janickim. Kiedy w końcówce znów się zakotłowało i nie bardzo wiedział, co ma zrobić, trzeźwo odgwizdał koniec meczu i czmychnął do szatni.
3:3, łatwo sobie wyobrazić, że ani jedni, ani drudzy nie są tym wynikiem zachwyceni. Oba zespoły wciąż w dolnej części tabeli. Nie umacnia to szczególnie ani Moskala, ani Brzęczka.
Choć za ogólne wrażenia artystyczne parę złotych do kapelusza by od kibiców uzbierali.