Piast Gliwice brawurowo poradził sobie z grającą w najsilniejszym składzie Legią Warszawa i od wczoraj zasiada na wygodnym fotelu lidera Ekstraklasy. Oczywiście wspomnienie GKS-u Bełchatów, który w zeszłym sezonie w okolicach szczytu tabeli kręcił się jeszcze później, a koniec końców spadł z ligi, jest zbyt żywe – działa jak przestroga – by dziś mówić o tym, o co może grać ekipa Radoslava Latala, ale doceniamy ten udany start. Tym bardziej, że w Gliwicach przed sezonem wszystko stanęło na głowie.
Niecałe dwa miesiące temu prezes klubu, Adam Sarkowicz, mówił (za katowickisport.pl): – Chcemy, żeby Piast był bardziej polski. Dwie, trzy nacje w szatni to maksimum. Stąd bardziej skupiamy się na wyszukiwaniu utalentowanych, młodych zawodników z kraju. Chcemy dać im szansę na rozwinięcie się, promocję i transfer. Trener Latal może sugerować jakiegoś piłkarza, ale nie będzie tak, że nagle na Okrzei trafi czterech Czechów. Nie chcemy zachwiać równowagi.
Dziś okazuje się, że:
a) Piast, w porównaniu z wyjściowym składem z końcówki poprzedniego sezonu, nie stał się bardziej polski
b) Latal sprowadził znajomych piłkarzy
c) wyszukani w tym okienku utalentowani, młodzi Polacy odgrywają na razie marginalne role.
I wszystko to gra i buczy. Aż ciężko nie skorzystać z okazji – niech przykład Piasta będzie asumptem do dyskusji na temat parytetów przy kompletowaniu kadry.
Na początku ustalmy fakty. Piast zdobył w tym sezonie osiem goli w Ekstraklasie.
Ile z nich strzelili obcokrajowcy, a ile Polacy? Osiem do zera dla stranierich.
Ile asyst zaliczyli obcokrajowcy, a ile Polacy? Sześć do jednego dla tych samych.
Ile kluczowych piłek dograli obcokrajowcy, a ile Polacy? Cztery do jednego.
Cały wkład polskich piłkarzy w ofensywny dorobek Piasta, to bilans Bartosza Szeligi. Co więcej, drużyna Piasta zdobyła dwie bramki w spotkaniu Pucharu Polski przeciwko Stali Stalowa Wola. Na boisku tym razem w składzie zespołu z Gliwic przeważali Polacy, ale gole strzelał Gerard Badia. Mówimy ciągle o ofensywie, ale generalnie w każdej formacji (poza bramką) wózek we właściwą stronę ciągną ludzie, którzy nie urodzili się w naszym kraju.
Wnioski? Najprostszy: parytety są do dupy. Potrafimy je jeszcze zrozumieć w sytuacji, gdy do ich zastosowania zmuszają przepisy (jak ten o limicie graczy spoza Unii), od ich wprowadzenia uzależniona jest ekonomiczna sytuacja klubu (przykład Górnika Łęczna, od którego główny sponsor wymagał zmiany) lub proporcje w szatni zostały ewidentnie zachwiane (Zawisza w rundzie jesiennej poprzedniego sezonu).
Jeśli nie podpada się pod żadną z powyższych sytuacji, jedynym kryterium doboru powinny być umiejętności piłkarskie. Stosowanie sztucznych rozwiązań ot tak – co poniekąd zapowiadali w Piaście – nie prowadzi do niczego. Nie zmienia to faktu, że przyjemnie ogląda się mocno polskie ekipy, które dają radę w ligowej rywalizacji (np. Pogoń), ale nie widzimy powodu, by strzelać do tych, którzy mają inną wizję, jeśli taki układ się sprawdza. Po co? Dla zasady? Po dziurki w nosie mamy szrotu sprowadzanego na kilogramy, ale jeszcze bardziej dość mamy rzucania pustymi hasłami.
Zastanówcie się dobrze i wskażcie jednego młodego Polaka, któremu obcokrajowiec zabiera miejsce w składzie, choć ten pierwszy jest lepszy. Przykłady Moskwika, który nie gra, bo jest Mraz, Musiolika, który grzeje ławę, podczas gdy strzela Nespor, Kuzdry, którego miejsce zajmuje Vacek, czy Angielskiego, który przegrywa rywalizację z Barisiciem, raczej odpadają.
Fot. FotoPyK