Całą karierę był rzemieślnikiem. Tułał się po niższych ligach, krok po kroku, bardzo powoli, wspinając się po szczebelkach. Zaczął od czwartej ligi, potem była trzecia. W drugiej zadebiutował nie wcześnie, bo w wieku 24 lat, ale potem znowu utknął gdzieś niżej. Ale ciągle wierzył. Ciągle pracował, ciągle czekał. Opłaciło się.
Graham Alexander – kojarzycie? Bardzo mało prawdopodobne, ale to postać, która udowodniła, że marzyć warto do samego końca. Sześć lat temu, w wieku 37 lat, 10 miesięcy i 5 dni zadebiutował w Premier League.
Był to mecz jego Burnley ze Stoke City. Debiut średnio udany, bo przegrany 0:2, ale cały sezon – mimo zaawansowanego wieku, jeden z najlepszych w karierze. Mimo tego, że zakończony spadkiem do Championship. Potem, jak nie trudno się domyśleć, do elity już nie wrócił. Był to jego pierwszy i ostatni rok w Premier League.
Karierę zaczynał w 1991 roku. Przez te wszystkie sezony marzył o debiucie w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale nazwy klubów, o które zahaczał, zwykle nie miały na to większych szans. W momencie, kiedy spora część piłkarzy wyleguje się na wiecznych wakacjach, jemu się udało. W Burnley koledzy wołali na niego “dziadek”. Był najstarszym graczem z pola ligi angielskiej. Przy okazji stał się też piątym najstarszym strzelcem bramki w historii. W reprezentacji Szkocji też debiutował późno, bo będąc po trzydziestce, ale zdążył rozegrać dla niej równe 40 spotkań.
Jedyny sezon w Premier League zakończył z siedmioma trafieniami. Ukłuł między innymi Manchester City czy Arsenal. Nieźle, jak na 38-latka.