Dwie polskie drużyny rozstawione w play-off Ligi Europy, dwie polskie drużyny mające status faworyta na etapie, który wielokroć bywał dla naszych skórokopów cmentarzyskiem. Co więcej – jak nigdy mam przekonanie, że ta komfortowa pozycja mistrza i wicemistrza najlepszej ligi świata wynika nie z nieprzewidywalności futbolu, a jest realną oceną Ekstraklasy w Europie, odzwierciedleniem aktualnego poziomu naszych rozgrywek.
Stawka potyczek z Videotonem i Zorią jest jednak szczególna, bo Legia, Lech i cała polska piłka mają bardzo dużo do stracenia w przypadku klapy. Legioniści, jeśli w tym sezonie zrobią porządny rajd w LE, później w przypadku mistrzostwa Polski mają wielkie szanse na rozstawienie aż do końca eliminacji o LM, aż do czwartej, finałowej rundy, aż do batalii tuż pod bramą Champions League. Przypomnę, w tym sezonie w finalnej fazie nierozstawione było Skenderbeu Korce, Astana, Malmo FF, Partizan, Maccabi, to samo starczy za komentarz. Mistrzostwo w połączeniu z dobrymi wynikami w Europie mogą dać złoty bilet, w Warszawie naprawdę mają o co grać i na co się spinać.
Lech jest w znacznie trudniejszej sytuacji, bo gra o rankingowe życie. Jeśli teraz nie wygra, jeśli nie poszaleje jak za najlepszych, a wcale nie tak odległych czasów, zdegraduje się do miana europejskiej drobnicy, która na rozstawienie ma szansę, owszem, ale gdzieś na początku lipca. Zmarnowano by kapitał zdobyty z takim trudem, a który sprawił, że mimo ostatnich wpadek Kolejorz wciąż i dziś ma relatywnie łatwą drogę do fazy grupowej, a więc pucharowej jesieni i punktowych żniw. Ten stan rzeczy nie będzie trwał jednak wiecznie i od przyszłego sezonu z asfaltowej drogi poznaniacy zjechaliby na koszmar niedzielnego kierowcy, pełen wybojów i zakrętów czarny punkt.
Panowie, nie spierniczyć tego. Ku chwale Ekstraklasy. Nie wypuścić z rąk tych szans, nie ugrzęznąć w przeciętności, nie sfrajerzyć. Potrzebujemy do rozwoju nie tylko co najmniej dwóch mocnych drużyn ciągnących resztę ligi za sobą, ale także dwóch drużyn dobrze umocowanych w rankingach UEFA. Videoton, Zoria – nazwać ewentualne porażki wpadką będzie rażącym niedopowiedzeniem. Wymówek na brak awansu nie ma.
***
Eliminacje Ligi Mistrzów tradycyjnie bez naszych, ale śledzić będę je i tak wielce uważnie. Powód numer jeden: Man Utd.
Moja sympatia do “Czerwonych Diabłów” wygasła gdzieś w momencie, gdy zniknęła z ich koszulek reklama firmy Sharp, co wówczas wydawało mi prawie świętokradztwem (podobnie zresztą miałem z Realem i firmą Teka). Dzieciakowi łatwo było zachłysnąć się finałem z Bayernem, bitwami z Juve, wszystkimi emocjami, które gwarantowali Keane, Schmeichel, Giggs, bracia Neville i spółka. Z perspektywy jeszcze łatwiej to zrozumieć biorąc pod uwagę jak roiło się tam od autentycznych ikon.
Man Utd zobojętniało mi przez lata, ale witam ich powrót do Ligi Mistrzów (nie mam wątpliwości, że wygrają z Brugią) z zadowoleniem i to mimo, iż tak odeszli od ideału drużyny mającej kręgosłup złożony z wychowanków. Mogą zasilić te rozgrywki i dać im kopa, tak jak rok temu kopa i wiele kolorytu dał silny Juventus. Piłkarski Olimp w Europie niebezpiecznie się zawęził, tort dzieli między siebie nieliczne grono superklubów, więc każdy kto może złamać ten monopol, nawet jeśli to po prostu kolejny moloch jak Man Utd, jest mile widziany.
Jeszcze bardziej będzie mnie ciekawić jednak los Lazio i kibicuję im w starciu z Bayerem. Tak, Leverkusen też ma swoje niezaprzeczalne tradycje w Champions League, za czasów Krzynówka człowiek znał cały ich skład, ale w tym starciu zdecydowanie liczę na Lazio. Uprzedzam, kwestie kibicowsko-polityczne są poza moim spektrum zainteresowań (o wzorcowym rodowodzie janusza najlepiej niech świadczy fakt, że Romie i Tottiemu też życzę wszystkiego najlepszego), dla mnie to przede wszystkim gigant z czasów dzieciństwa. Mam do nich potężny ładunek sentymentalny, dlatego pozwólcie pojechać Hajtą i wspomnieć skład z sezonu 00-01: Peruzzi, Marchegiani, Negro, Sensini, Mihajlović, Nesta, Pancaro, Favalli, Couto, Dino Baggio, Poborsky, Baronio, Simeone, Nedved, Stanković, De La Pena, Veron, Crespo, Salas, Simone Inzaghi, Ravanelli, Claudio Lopez. Co za siła rażenia, a jeszcze jaka skala finansowego przebicia – do dziś w TOP20 najdroższych transferów wszechczasów znajdziemy dwie transakcje Biancocelesti: zakupy Crespo z Parmy i Mendiety z Valencii.
Lubię małych, którzy potrafią namieszać na elitarnym bankiecie, imponował mi rok temu Łudogorec, ale jeszcze bardziej cieszy mnie, gdy przyblakła marka aczyna odzyskiwać blask. Każdy mecz Lazio miałby w sobie elementy obu powyższych, bo przecież w Champions League nie grali milion lat (samotny sezon 07/08, wcześniej szeroko pojęty przełom wieku), byliby tu w gruncie rzeczy nowicjuszami, a jednocześnie historycznie – przynajmniej dla mnie – tu właśnie jest ich miejsce, wśród najlepszych.
***
Superpuchar Europy, Sevilla wychodząca na prowadzenie, potem dostająca czwórkę, potem potrafiąca wrócić, wreszcie gol Pedro, 5:4. Kapitalne widowisko, futbolowe święto, demonstracja siły piłki nożnej jako dyscypliny – siatkówko, koszykówko, siadajcie do kąta. Wtorkowy spektakl w Tbilisi był zdecydowanie jednym z najlepszych meczów, jakich nie widziałem.
Tak jest, dobrze przeczytaliście. Barca – Sevilla oglądali wszyscy, frekwencja doskonała, niemal stuprocentowa, a niemal wyłącznie dlatego, że beze mnie.
Superpuchar to i tak nic przy Czechy – Holandia z Euro 2004. Mało który turniej darzę tak bezkrytycznymi wspomnieniami, ale bezdyskusyjnie najlepszy mecz turnieju, 3:2 Czechów z Holendrami, przegapiłem. Jak tylko gdziekolwiek o tym wspomnę, czy to w rozmowie, czy to na Twitterze, staję się biernym widzem galopującej dyskusji na temat tego jakie to fantastyczne wydarzenie mi umknęło. Patrzę, jak rozmówcy wspólnie wsiadają do windy zabierającej ich w obłoki, z powrotem na jedno z najlepszych dziewięćdziesięciu minut, jakie widział futbol w ostatnim ćwierćwieczu, patrzę i zostaję na ziemi, siedzę, zazdroszczę. Zazdroszczę, czuję się wykluczony z czegoś istotnego, a ze względu na to czym się zajmuję, uczucie to tylko bardziej się pogłębia. W konsekwencji nie posiadanie w swoich wspomnieniach tego najwyraźniej pokoleniowego doświadczenia kibicowskiego, jakim było Czechy – Holandia wywołuje we mnie poczucie wstydu.
Owszem, zutentycznie wstydzę się, że gdzieś kiedyś piętnaście lat temu nie obejrzałem jakiegoś meczu. Oto procesy myślowe głowy przeżartej do reszty piłką.
Klasa Superpucharu w Tbilisi przypomniała mi dobitnie, że zaraz wróci La Liga, Serie A, Bundesliga, Champions League, że wrócą na boiska wszyscy, tak jak już wróciła Ekstraklasa i Premier League, i weekend stanie się czasem szczególnie trudnych decyzji. Kiedy to wszystko obejrzeć? Tak dużo meczów, tak mało czasu, a gdzieś tam czai się kolejne Czechy – Holandia, którego nie wolno, absolutnie nie wolno przegapić.
PS. A wam przegapienia którego meczu najbardziej szkoda? Piszcie, zapraszam do dyskusji.
Leszek Milewski