Przed każdym „meczem przyjaźni” scenariusz wygląda podobnie. Najpierw dziennikarze w każdej zapowiedzi przypominają o sztamie kibiców obu klubów, później pytają o nią piłkarzy i trenerów, a ci zapewniają, że na boisku to się nie liczy, że to po prostu kolejny ligowy rywal. Po dzisiejszym meczu Śląska z Lechią mamy poważne wątpliwości, czy przedstawiciele wrocławskiej drużyny mówili szczerze. Bezradną Lechię potraktowali wyjątkowo przyjaźnie.
Okazali litość. Ciężko inaczej wytłumaczyć to, co piłkarze Tadeusza Pawłowskiego robili po bramką gości. Powinni zrobić Lechii krzywdę. Gdańska drużyna sama się o to prosiła, nie przeszkadzając zbytnio gospodarzom w konstruowaniu akcji. Co tam nie przeszkadzając! Można powiedzieć, że piłkarze z Wybrzeża wręcz zachęcali wrocławian do szturmowania bramki.
A ci w dobrych sytuacjach tylko fatalnie pudłowali.
Przede wszystkim skutecznością nie popisał się Kamil Biliński. Do momentu oddania strzału – klasa reprezentacyjna. Potrafił w prosty sposób przechytrzyć Wawrzyniaka, a w pojedynku biegowym odstawić go tak, że nawet jeśli obrońca reprezentacji chciałby faulować, to nie miałby okazji. Potrafił świetnie przyjąć piłkę w polu karnym i ośmieszyć Ariela Borysiuka (też reprezentanta). Potrafił też dopaść do bezpańskiej piłki i stworzyć zagrożenie po akcji, która wydawała się już przegrana.
Nie potrafił tylko pokonać Marko Maricia, uderzał fatalnie. Po takim meczu trener Tadeusz Pawłowski powinien zorganizować swojemu napastnikowi serię treningów strzeleckich.
I zaprosić na nią również Roberta Picha. To właśnie Słowak miał na nodze piłkę meczową, ale stojąc pięć metrów przed pustą bramką, trafił w słupek. Mocny kandydat do tytułu pudła sezonu.
O ile gra Śląska – poza wykończeniem – mogła się podobać, o tyle Lechia znów zaprezentowała dokładnie ten sam styl co w poprzednich spotkaniach. Czyli dokładniej rzecz ujmując – brak stylu. Całość gry ofensywnej gdańskiej drużyny można sprowadzić do trzech haseł: chaos, pojedyncze zrywy, stałe fragmenty.
Tym razem Jerzy Brzęczek przez cały mecz trzymał na ławce Sebastiana Milę. To siarczysty policzek dla kapitana, powrót do Wrocławia na pewno był dla niego ważnym wydarzeniem, lecz nie wpłynęło to pozytywnie na obraz gry Lechii. Z Milą była kicha, bez Mili też jest. Chyba nawet jeszcze większa.
Fot. FotoPyK