Powinienem na wstępie postawić znak, taki jak znak drogowy, a odpowiadający komunikatowi “uwaga, wielopiętrowe metafory na drodze”. Niestety takiego znaku nie tylko nie ma, ale nawet nie wiem jak mógłby wyglądać, więc trudno – lecimy i staramy się nie utonąć.
Wyobraź sobie, czytelniku, polski futbol jako miasto. Tętniące życiem miasto, którego obywatelami jesteśmy my, a konkretnymi obiektami są tu Lech czy Legia, innym derby Krakowa, Ekstraklasa to szklane centrum, szkolenie młodych to raczkująca podmiejska dzielnica, pomniki porażek i sukcesów wciąż stoją, wciąż odciskają na miejskiej tkance swoje piętno. Jaką formę przybiera w tym wymyślonym polis PZPN, jaką media, NC+, Weszło – możesz, czytelniku, postanowić sam, ja wiem tylko jedno: na przedmieściach tej fikcyjnej metropolii stoi gigantyczny grobowiec. Górująca nad wszystkim wielopoziomowa piramida, w której niby pusto, a zarazem ciągle słychać stamtąd dźwięki jak z rzeźni. To oczywiście grobowiec naszych pożal się Boże starań o Ligę Mistrzów.
Skutecznie udaje się o niej zapomnieć na długie miesiące, ale raz do roku przymusowe zwiedzanie gmachu, po którym walają się pękające baloniki, plakaty z Zieńczukiem, szaliki Helsinborga i Barcelony – bajzel nie do uprzątnięcia. My wszyscy, mieszkańcy tej mikronacji, chcielibyśmy zmienić grobowiec w obiekt muzealny, ale znowu trzeba oddelegować tam trumnę z mistrzem Polski, a więc znowu okazuje się on obiektem użyteczności publicznej, w dodatku który trzeba rozbudować o kolejne lokum.
Na pierwszym piętrze najmniej bolesne porażki: Pater z meczem życia przeciwko dumie Katalonii, bramka Clebera, Galacticos w Polsce witani niemal z papieską pompą. Rozprzedany ŁKS robiący remis z Man Utd, zostając jedyną drużyną tamtej edycji Champions League, której Czerwone Diabły, te historycznie wybitne Czerwone Diabły, nie strzeliły gola.
Piętro wyżej już strefa od lat osiemnastu. Te starcia, co do których robiono sobie wielkie nadzieje, a które potem lądowały z hukiem na śmietniku: rewanż na Cyprze z Apoelem, Żurawski uczony wyższej klasy futbolu przez Arunę Dindane, Legia obrywająca od w najlepszym wypadku takiej sobie Steauy.
Dalej sektor dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach albo skłonnościach autodestrukcyjnych, czyli pogrzeb polskiej piłki ogłoszony po Levadii, bezdyskusyjna i arcywstydliwa uległość Śląska wobec Helsinborga, a także Legia z prawdopodobnie najbardziej gorzkim 6:1 w historii futbolu. Na szczycie piramidy jest jeszcze jeden pokój, pokój autentycznej grozy, z którego wychodzi się siwym, a tam Panathinaikos – Wisła, na okrągło zapętlony gol Penksy, gol zupełnie prawidłowy, gol, po którym Szpakowski zdążył już krzyknąć “I chyba mamy Ligę Mistrzów!”, gol bilet do raju, gol, z którego zostaliśmy okradzeni. Michael Riley to dla mnie złodziej znacznie bardziej godny pogardy niż Howard Webb, a z dwóch angielskich kryminalistów z gwizdkiem wszyscy kojarzą tylko drugiego.
Dziś znowu żałobny festiwal, znowu trumienny kac, stypa. Ja już przestaję w naszych porażkach widzieć rozsądek. To znaczy, oczywiście, każda porażka osobno miała swoje twarde podstawy i przekonujące uzasadnienie, ale taka długa czarna passa ich nie ma. Czy jesteśmy za najlepszymi mniej więcej tak daleko, jak obśmiewany Widzew za czołowymi w Polsce? Tak, uważam, że to celne. Jednak słabe drużyny też brały udział w Lidze Mistrzów – Debreczyn, Maribor, Lewski. Kłamalibyście, kłamalibyście w żywe oczy, gdybyście chcieli mówić, że przez te wszystkie lata nie mieliśmy takiej drużyny jak Żilina czy HJK Helsinki. Faktem niezbitym jest, że dzieli nas przepaść od elity, że do średniaków też brakuje nam wiele, ale też że nawet prezentując taki zupełnie przeciętny poziom na przestrzeni dwóch dekad powinniśmy już tam się znaleźć. A jednak nic z tego, futbolowi bogowie nas nienawidzą, dalej z wielkim upodobaniem ciskają w nas gromami. Klątwa.
Za rok znowu będzie to samo. Nie, nie przewiduję z góry wyniku eliminacji, bo w ten sposób aplikowałbym właśnie do pracy w EZO TV, a nie mam takiego zamiaru. Za rok znów będzie tak samo w sensie ogólnonarodowej pompki i gorączki. “Jak nie teraz to kiedy!”, “rywal do pobicia!”, “nie ma się czego bać!” i inne tego typu zgrane frazesy. Tak będzie, ale upieram się – nie jesteśmy wcale naiwniakami czy innymi tępakami myśląc w ten sposób. Mistrz Polski, jak sama nazwa wskazuje, to ekipa, która właśnie odniosła jakiś sensowny sukces, a więc będąca na fali. Nie ma wśród potencjalnych rywali Barcelony i Realu (choć już siedem lat po reformie, która miała nam otworzyć autostradę do Champions League, a dla naszych okazała się zakorkowanym wiejskim objazdem), jest rozwój ligi, stadiony, jest nawet tak osobliwy sprzymierzeniec jak rachunek prawdopodobieństwa; sumując, jest bez liku powodów, które sprawiają, że ta wiara, iż wybiła nasza godzina i wreszcie przyszedł nasz dzień, hoduje się sama, w naturalny, zrozumiały sposób. Fenomen, że znowu wszyscy daliśmy się zrobić w bambuko, dziwi dopiero po fakcie. Nigdy przed. Jest tak silna presja tego, by wreszcie zrzucić ten garb, dokonać skutecznych egzorcyzmów nad eliminacjami Ligi Mistrzów, że niezmiernie łatwo jest dać się porwać wierze – to wręcz swoisty mechanizm obronny i nikogo za to krytykować nie zamierzam ani za rok, ani za dziesięć.
Wiecie co jest jednak najbardziej irytujące w tych porażkach? Że nie dotyczy ich najbardziej fundamentalne prawo przekuwania klęsk w sukcesy, znajdywania w nich nauki. Wywrócisz się na psiej kupie – będziesz patrzył pod nogi. Uchlejesz się jak wieprz i ukradną ci portfel – następnym razem uchlejesz się jak zwierzę posiadające nieco lepszą reputację. Strzelisz sobie w ten lub inny sposób w stopę, przestaniesz bawić się beztrosko taką czy inną bronią. Tutaj – nic. Zero. Null. Nie ma żadnego wniosku, na którym można cokolwiek zbudować, dziewiętnaście lat bolesnych lekcji, a właściwie nic, co mogłoby się przydać i pomóc awansować.
Kiedyś się oczywiście uda i to będzie wielki dzień. Można się pocieszyć przewrotnie, że każda kolejna porażka powiększa smak sukcesu i ulgi, jaką wszyscy odczujemy, gdy wreszcie ktoś przedrze się na bankiet dla najbogatszych. Jak mizerne to pocieszenie, oceńcie sami, ale tylko takie udało mi się wyszukać.
***
Napotkałem osoby, które z wielkim niesmakiem patrzyły na tych, którzy nie kibicowali wczoraj Lechowi. Mówili: to takie prymitywne, gdzie patriotyzm, padł nawet kuriozalny argument “to takie mało zachodnie”. A przecież na zachodzie jest tak samo, we wszystkich piłkarskich cywilizacjach, od najbardziej zaawansowanych do tych gdzie jeszcze nie gra się na spalone, działa ten sam mechanizm. Znacie ten dowcip o kibicu Realu, który na łożu śmierci mówi, żeby jego syn ogłosił wszystkim, że on od teraz jest fanem Barcelony? A na pytanie syna dlaczego, skoro całe życie był za Królewskimi, ten odpowiada – bo wolę, żeby umarł kibic Barcelony? To nie powstało w próżni, a można to bez trudu odwołać do Lazio i Romy, City i United, wszystkich gorących rywalizacji na świecie, a że my i takie mamy – skarb, bo mecze wzbudzające dodatkową temperaturę to bogactwo – to i u nas tak jest.
Ja kibicuję wszystkim polskim klubom w pucharach, robiłem tak od zawsze i będę tak zawsze robił, ale nie mam żadnego problemu z tymi warszawiakami, którzy wczoraj życzyli powodzenia Basel, nie ma też problemu z poznaniakami, którzy dzisiaj życzą powodzenia Kukesi – znam osoby i po jednej i drugiej stronie barykady, sam jestem po jakiejś trzeciej, ale choć nie muszę iść ramię w ramię z powyższymi, to motywacje i pobudki obu obozów rozumiem. Walka z tym, jakieś krytykowanie, to absurd. Równie dobrze można krytykować rzekę, że nie płynie od morza. To było, jest i będzie, nie widzę w tym cienia patologii, są to typowe kibicowskie emocje, które czy to się komuś podoba czy nie, są solą futbolu.
Leszek Milewski