Legia gra, a w Warszawie burza z piorunami – to standardowa w ostatnich miesiącach sytuacja, jeśli wziąć pod uwagę burzę medialnych narzekań, huragan kibicowskich frustracji, strugi pomyj wylewane na zawodników i generalnie naelektryzowaną atmosferę wokół Łazienkowskiej 3, niemal zawsze gdy tylko grała ekipa Henninga Berga. Dziś jednak nad Warszawą burza w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale dla odmiany nad drużyną – słońce. Piłkarze (no i trener) mają prawo odetchnąć i trochę pogrzać się w blasku przekonującego zwycięstwa nad Śląskiem we Wrocławiu.
Co tu dużo kryć – w drugiej połowie Legia zagrała koncert, swój najlepszy mecz od dawna. Kibice zdążyli się już odzwyczaić od określania gry warszawian takimi epitetami jak „kreatywny”, „nieszablonowy”, „przemyślany”, „wszechstronny”. A tu mieliśmy do czynienia z machiną wojenną nawiązującą do jesiennych spotkań zeszłego roku – funkcjonowały stałe fragmenty gry, funkcjonowały kontry, funkcjonowała kombinacyjna piłka. Wzmocnienia, jak obiegowo nazywa się każdy transfer, też wyglądały na autentyczne wzmocnienia, nawet warszawski Zlatan prezentował się jak gość, który mocny jest nie tylko w wymyślaniu bajek, ale ma też parę przydatnych piłkarskich umiejętności.
Indywidualną laurkę trzeba jednak zarezerwować dla Dominika Furmana, który zagrał dzisiaj po prostu na miarę tego potencjału, o którym zawsze w jego kontekście mówiono. Ile razy śmialiśmy się z rzutów wolnych Furmana – a tu bramka. Ile razy narzekaliśmy, że wrzuca na pierwszego defensora – a tu mierzony korner prosto na głowę Jodłowca. Ile razy mówiono, że jest za mało mobilny – a tutaj jego bieg przez pół boiska i wyłożenie piłki Nikoliciowi dał gola. Wreszcie ile razy mówiono, że nie bierze odpowiedzialności za drużynę, że chowa się za kolegów – tymczasem dzisiaj był autentycznym liderem środka pola i motorem napędowym.
Zdanie pochwały trzeba też zarezerwować dla Nikolicia, bo po tym chłopie było widać, że ma szeroki wachlarz strzałów, ale nie potrafił się jakoś wstrzelić. Teraz się przełamał, a zrobił to efektownie, szczególnie pierwsze trafienie mogło się podobać – z pierwszej piłki, z szesnastu metrów, w górny róg bramki. Miód malina.
Skoro już przy obronie jesteśmy, to czas na parę nie łyżek, a chochel dziegciu. Tak jak faktycznie, ofensywa wicemistrza Polski wyglądała dziś tak jakby tego chcieli w stolicy, tak defensywa była tą samą dziurawą linią co zawsze. A to stoperzy zapomnieli wyskoczyć przy golu Paixao, a to Pazdan mało co nie załadował sobie samobója z trzydziestu metrów, a to Pich zwiódł obu środkowych prostym zwrotem. Byle wrzutka potrafiła być granatem wrzuconym w szesnastkę Legii, a nie jest dobrze, gdy bodaj najbardziej toporny sposób przedarcia się pod twoją bramkę jest sposobem skutecznym. Tutaj było generalnie po staremu, bo choć Pazdan i Rzeźniczak to jak na polską ligę markowi gracze, tak ewidentnie widać, że ich współpraca póki co jest daleka od ideału. Chłopaki nie trybią.
O Śląsku można powiedzieć tyle, że nie grał wcale jakoś tragicznie – przynajmniej nie długimi okresami – a po prostu trafił dzisiaj na Legię w gazie i stało się jasne, że większość wrocławskich graczy ustępuje rywalom jakością (poza Paixao). Czy ta jakość będzie teraz regularna, czy też był to chwilowy wyskok nad burzowe chmury – pytanie samo cisnące się na usta, najbardziej oczywiste, banalne, ale wybaczcie: najbardziej zasadne. Nie da się na nie jednak dziś udzielić odpowiedzi, trzeba czekać. Pewne jest tylko, że dla trybun Łazienkowskiej, które bezceremonialnie traktowały graczy choćby jeszcze kilka dni temu podczas starcia z Botosani, taka dyspozycja zawodników może być po prostu szokiem.
Fot. FotoPyK