Wtedy mecze mistrzostw świata rozgrywano wyłącznie w grupach. Nie rozgrywano bezpośrednich spotkań o medale. Do zdobycia tytułu gospodarzom, czyli Brazylii, wystarczył remis z Urugwajem. Canarinhos byli zdecydowanymi faworytami. Wcześniej rozgromili Szwecję i Hiszpanię. No i mieli za sobą cały rozgrzany do granic możliwości naród. Albo wóz, albo przewóz. Pięćdziesiąt pięć lat temu doszło jednak do jednej z największych sensacji w historii mundiali.
Na trybunach Maracany zasiadło blisko dwieście tysięcy kibiców, co do dziś jest widownią niedoścignioną i przebitki nie da rady zrobić chyba nikt. Nie przy dzisiejszych restrykcyjnych normach bezpieczeństwa. Brazylijczycy objęli prowadzenie na początku drugiej połowy. Teoretycznie wszystko szło więc zgodnie z planem. Do siatki trafił Friaca, ale to, co stało się później, sprawiło, że brazylijski naród na długie lata pogrążył się w futbolowej żałobie.
Urugwajczyków nie ściął z nóg przeraźliwy ryk dwóch setek tysięcy gardeł. Najpierw wyrównali, a potem zadali cios ostateczny. Dziewięć minut przed końcowym gwizdkiem nóż w plecy gospodarzom wbił Ghiggia. Na doprowadzenie do remisu było jeszcze trochę czasu, ale największy gwiazdor Canarinhos – Ademir – niemiłosiernie pudłował, marnując setkę za setką. I chociaż wcześniej trafił aż siedem razy, to końcówką doprowadził Maracanę do białej gorączki. Największego winnego zrobiono jednak z bramkarza Barbosy. Mówiono, że czarnoskóry gość kompletnie nie nadaje się na golkipera. Jeszcze kilkadziesiąt lat później został wyrzucony ze zgrupowania reprezentacji. Chciał dodać piłkarzom otuchy, ale uważano, że efekt będzie odwrotny i przyniesie pecha. Na kolejnego bramkarza o odmiennym kolorze skóry czekali kilkadziesiąt lat. Był nim Nelson Dida.
Wszystko było gotowe do wielkiego święta. Pod stadionem na mistrzów czekały nowiutkie limuzyny. Nikt nawet przez ułamek sekundy nie pomyślał, że Brazylijczycy mogą stracić tytuł na tym etapie, już na absolutnie ostatnim przystanku. Organizatorzy dali plamę i zapomnieli nagrodzić zwycięskich Urugwajczyków. Prezydent FIFA, Jules Rimet, musiał szukać ich kapitana i wręczać trofea w biegu.
Tragiczne żniwa? Na samym stadionie odnotowano 169 przypadków chorobliwej histerii. Przed radioodbiornikami śmierć poniosło przynajmniej trzech kibiców. Ponoć ktoś popełnił samobójstwo, skacząc z trybun, ale do dziś nie wiadomo, ile w tym prawdy, a ile efektownej legendy. Żałobny i zarazem podniosły klimat tego wydarzenia najlepiej oddał brazylijski pisarz, Nelson Rodrigues. “Każdy kraj ma swoją niepowetowaną narodową katastrofę, swoją Hiroszimę. Naszą katastrofą, naszą Hiroszimą, jest porażka z Urugwajem w 1950 roku”.