– Każdy z nas dokładnie pamięta, jak mocno bolały porażki ze Stjarnanem i Żalgirisem. Pamiętamy, że mieliśmy wiele trudnych momentów, że przez pięć lat nie byliśmy mistrzem. Tego nie możemy zapomnieć, bo to będzie pierwszy sygnał, że coś idzie w złym kierunku – mówi Piotr Rutkowski, wiceprezes Lecha. O rywalizacji z Legią – tej finansowej, sportowej i medialnej. O zaczepkach z Warszawy, prowokacjach i mistrzostwie. O transferach, pomyłkach i skautingu. O błędach z Bielkiem i walce o zaufanie zawodnika i jego rodziców. W skrócie: o wszystkim. Wiceprezes Lecha w obszernej rozmowie z Weszło, przeprowadzonej jeszcze przed meczem o Superpuchar.
Ma pan wrażenie, że Legia – pomijając aspekt sportowy – w ostatnim czasie trochę odjechała Lechowi?
– Mnie się wydaje, że teraz to my odjechaliśmy Legii i powstaje pytanie, jak bardzo jej odjedziemy. To my w Superpucharze wychodzimy w składzie bardzo zbliżonym do tego, który zdobył mistrzostwo, a Legia – była zmuszona do wielu zmian kadrowych. O naszą przyszłość jestem spokojny. W zależności od tego, jak to u nich zafunkcjonuje, okaże się, w jakim tempie jesteśmy w stanie im odskoczyć.
A jako klub? Jeśli spojrzymy w raporty EY, to finansowo czy marketingowo-medialnie Legia jest przed wami.
– Finansowo pewnie zawsze tak będzie. Czy medialnie? Trudno powiedzieć. Pamiętajmy, że wszystkie media centralne są ulokowane w stolicy. Sam fakt wyższych zarobków i większych firm w Warszawie powoduje, że ich przychody są wyższe. W kwestiach budżetowych liczy się jednak końcowy wynik w bilansie. Co z tego, że ma się 150 milionów złotych rocznie przychodów, jeśli strata wynosi 50 milionów? Nie na tym to polega.
Ma pan poczucie medialnego niedosytu? Większość redakcji jest w Warszawie, Legia zawsze będzie bliżej i Legii będzie więcej.
– Wyniki medialności najczęściej są zależne od sukcesu sportowego. Poza tym, obecny układ nam pasuje. My nie chcemy wygrywać w medialności i liczbie publikacji, a obecność w prasie dla samej obecności nikogo z zarządu nie kręci. Wolimy być najlepsi na boisku.
Nie chciałby pan w klubie kogoś w stylu prezesa Leśnodorskiego, który wychodzi przed szereg i publicznie wbija rywalowi szpileczki? Ta medialność nakręca koniunkturę.
– To filozofia i kultura Legii, my jesteśmy inni. Ani lepsi, ani gorsi, po prostu inni. We wszystkim, co robimy, staramy się być autentyczni i szczerzy. To najbardziej pasuje do naszego regionu, naszych tradycji i historii. My nie odlatujemy po pierwszym sukcesie, tylko dalej realizujemy cele. Do nas styl Legii by nie pasował.
Reaguje pan jakoś na te wszelkie zaczepki?
– W ogóle mnie to nie kręci. Mam natomiast satysfakcję z tego, że przez najbliższy rok będziemy mistrzem Polski i chcę nim być zresztą co roku. Pracujemy po to, żeby tę pozycję w Polsce umacniać i zaistnieć w Europie. A do tych zaczepek czy prowokacyjnych wypowiedzi Berga podchodzę z uśmiechem. Prowokacja byłaby skuteczna dopiero wtedy, gdyby wyprowadzała nas z równowagi.
Nie oceniam tego stylu, bo tak samo postępuje Mourinho, który robi to skutecznie, a przy okazji wypada bardzo wiarygodnie i autentycznie. To jest on, jego temperament. Nie musimy tego kopiować, bo mamy własną tożsamość.
Co, pod kątem możliwości rozwoju, daje to mistrzostwo Lechowi? Na dzień dobry mieliście choćby silniejszą pozycję negocjacyjną.
– Tutaj nic się nie zmieniło, bo i tak – niezależnie od miejsca na koniec sezonu – chcieliśmy zrealizować ten sam plan transferowy. Większość rozmów finalizowaliśmy jeszcze przed zdobyciem mistrzostwa. Jedyne, co mogło się wzmocnić, to przekonanie piłkarzy, że trafiają w dobre miejsce.
Nie mieliście chwili zastanowienia, że skoro otwiera się możliwość gry o Ligę Mistrzów, to warto sięgnąć transferowo półkę wyżej?
– Przeprowadziliśmy cztery transfery i nikogo nie sprzedaliśmy. To ogromny sukces, bo polskie zespoły do tej pory musiały się osłabiać. Przyjęło się, że jednego zawodnika powinniśmy sprzedawać co roku, a utrzymaliśmy kręgosłup, który doprowadził nas do mistrzostwa, i jeszcze dokooptować czterech piłkarzy. Kadra jest zamknięta i silniejsza od tej, która zdobyła tytuł.
I nic w tym oknie się nie zmieni?
– Jeśli byśmy kogoś sprzedali, otworzyłoby to możliwość jakiegoś zakupu. Ale my przede wszystkim chcemy do końca kwalifikacji tę kadrę utrzymać.
Lech, jeśli nie awansuje do fazy grupowej Ligi Europy, będzie musiał sprzedać jednego piłkarza?
– Tak. Żeby choćby zapłacić za prąd czy funkcjonowanie naszej Akademii, będziemy musieli zrobić to, co robimy już od lat. Ważne jest jednak to, że wypracowaliśmy sobie solidny szkielet drużyny, z którego nikt nas nie opuści. Jeśli mówimy o odejściu, to tylko młodego, perspektywicznego zawodnika, który nie jest jeszcze na tyle wiodącym, by doszło do poważnego zachwiania. Wcześniej, jak odchodził Lewandowski czy Rudnevs, nasza gra się na nich opierała. Natomiast dziś filarami Lecha są Trałka, Arajuuri, Hamalainen czy Pawłowski – doświadczeni zawodnicy, którzy potrafią regulować tempo gry.
Jaki jest więc pana scenariusz w sprawie Linettego?
– Taki, że awansujemy do fazy grupowej, a Karol zostanie z nami, by zaistnieć i zebrać doświadczenie w Europie. Umówiliśmy się z nim, że jeśli będzie miał fajną ofertę, z której zechce skorzystać, nie będziemy go blokować i niszczyć marzeń. Każdy chce iść ścieżką Roberta Lewandowskiego, a my mamy świadomość, że nasze miejsce w Europie jest takie, by ich do takiej kariery przygotować. To samo robi Sevilla, która właśnie wygrała Ligę Europy, i to drugi raz pod rząd.
Taka oferta za Linettego tego lata była?
– Były oferty, z których on nie chciał skorzystać, więc nie podejmowaliśmy nawet tematu.
A zimą?
– Nie.
Jeżeli piłkarz nie jest zainteresowany, wy nie siadacie nawet do rozmów?
– Działamy inaczej, niż inne polskie kluby. Jesteśmy pasywni i czekamy. Kluby zachodnie kontaktują się najpierw z menedżerem zawodnika, dowiadują się o naszych oczekiwaniach i dopiero potem przychodzą do nas. My nie wysyłamy cefałek na maila i staramy się na te tematy w mediach nie wypowiadać. Wiemy, jaką wartość mają nasi zawodnicy i w jakich klubach mogą sobie poradzić. Nie musimy ich wystawiać w oknie wystawowym. Oni są zbyt dobrzy na to, by ich dodatkowo reklamować.
Macie też plan C, który zakłada brak awansu i transferu Linettego?
– Plan C już kilkakrotnie przepracowaliśmy. Patrząc na ostatnie pięć lat i absencje w europejskich pucharach, mamy to dobrze przećwiczone. Posiadamy z tym trzecim planem wystarczające doświadczenie, by się go nie bać.
On zakłada sprzedaż innego piłkarza?
– Na przykład. Możemy też utrzymać obecną kadrę i pozycjonować kolejnych piłkarzy na sprzedaż w styczniu lub rok później. Lech się przez to nie zawali.
Popełniliście błąd z Kamińskim? Można go było sprzedać, kiedy był więcej wart.
– Ale dziś jest znacznie lepszym piłkarzem, niż rok temu i m.in. dzięki stabilizacji jego formy tyle w tym sezonie osiągnęliśmy. My nigdy nie blokowaliśmy jego transferu, byliśmy skłonni się dogadać.
Byliście jednak pasywni. Może i jest dziś lepszym piłkarzem, ale mógł w tym czasie rozwinąć się bardziej.
– Nie chodzi o to, by cały czas sprzedawać i zastanawiać się, kto będzie następny. My przede wszystkim chcemy wygrywać. Jeśli spojrzymy na transfery z ostatnich sześciu-siedmiu lat, to co roku kogoś sprzedawaliśmy. I śmiem twierdzić, że robimy to najlepiej w Polsce. Nie ma drugiego klubu, który w ten sposób uzyskałby takie przychody.
Jest pan zadowolony z tego, jak w transfery zainwestowaliście zimą?
– To się okaże we wrześniu. Transfery Jevticia i Kadara były robione głównie pod kątem kwalifikacji do europejskich pucharów. Być może Kadar wiele dotychczas nie grał, natomiast sama jego obecność na treningach i wzrost poziomu rywalizacji sprawiły, że para naszych stoperów była prawie bezbłędna. Każdy wiedział, że on jest gotowy do gry i wchodził w bardzo trudnych momentach, choćby w ostatnim meczu z Wisłą. Zmiany w obronie są trudne, najrzadziej się je przeprowadza. Pomógł nam już teraz, a ja mocno na niego liczę w kolejnym sezonie.
Pomyliliście się w samym kryterium oceny? Keita i Djoum, których wartość sportową zweryfikowało boisko, błyszczeli wypowiedziami o Polsce, rasizmie i złym traktowaniu.
– Ale też nikt z nas nie twierdzi, że my się nie mylimy i nie popełniamy błędów. Oni odegrali swoje role, chociaż sądziliśmy, że Keita znacznie łatwiej się zaaklimatyzuje. To nie dotyczy jednak wypowiedzi tej dwójki. Ich słowa o rasizmie to ich perspektywa i odczucia, nie da się z nimi dyskutować. Nie jest też tak, że w stu procentach bym się z tymi słowami nie zgodził. Rzeczywistość może wcale nie być tak idealna, jak sobie wyobrażamy, wiemy, jakie reakcje mają miejsce na stadionach, czy podczas sparingów, a podobne uwagi zgłaszali Manuel Arboleda i Luis Henriquez. Trudno z perspektywy Polaka mówić o rasizmie w Polsce. Szkoda jedynie, że my tej dwójce nie byliśmy w stanie zagwarantować lepszego pobytu.
Jest w ogóle w Lechu miejsce na półroczny parasol ochronny? Mam wrażenie, że to dobra wymówka – jeśli ktoś przez pierwsze pół roku zawodzi, wy wyciąganie przykład choćby Arajuuriego.
– To akurat przykład najświeższy. Paulus początkowo był krytykowany przez wszystkich ekspertów, kibiców, trenerów i piłkarzy, a jest jednym z lepszych, jeśli nie najlepszym stoperem w kraju. Tyle czasu potrzebowali też Lovrencsics, Pawłowski, Sadajew, Douglas czy Teodorczyk, który wiosną strzelił jednego gola, by w kolejnym sezonie strzelić dwadzieścia. Podobnie Jevtić: przez pierwsze dwa, trzy miesiące wchodził w zespół, zaczynał inaczej pracować, oswajał się z presją i wymaganiami. Wszyscy ci, których dziś przedstawiamy jako sukcesy transferowe, potrzebowali – oprócz Hamalainena – pół roku. Jeżeli więc mówimy, że kwalifikacje do Europy w lipcu i sierpniu są najważniejsze, to najważniejszym okienkiem transferowym powinien być styczeń.
Tylko, że wtedy nie wiadomo, na ile ofensywnie grać na rynku.
– Wiadomo, bo wiemy, ile ugraliśmy jesienią i jakie pieniądze możemy przeznaczyć na zimową budowę zespołu. Jeżeli teraz nic nie ugramy w pucharach, to okienko w styczniu będzie bardzo chude. Jeżeli zaś z Europy przyniesiemy pieniądze, będziemy mogli myśleć o transferach.
To wasza odpowiedź na często powtarzane hasło: nie weszliśmy do Ligi Mistrzów, bo kupieni latem piłkarze nie zdążyli wejść do zespołu.
– Moim zdaniem, nie mają nawet na to szans.
Dużo kosztowały was te trzy lata bez europejskich pucharów? Tyle, że dziś jesteście inni nie tylko finansowo, ale i mentalnie?
– Na pewno. To było doświadczenie równie bolesne, co cenne. Dziś możemy mówić, że wyciągnęliśmy dobre wnioski, ale mądrzejsi będziemy 1. września.
Zimą 2011 roku, co przyznał również pan, przeinwestowaliście, a zaraz potem trzy razy wyłożyliście się w Europie. I do dziś pokutujecie.
– Nie mieliśmy wtedy pomysłu, co dalej. Nie wiedzieliśmy, w którym kierunku chcemy iść, gdzie się znaleźć za parę lat. Brak planu sprawia, że szybko robi się błędy, reaguje emocjonalnie, nieprzemyślanie i irracjonalnie. Teraz sformułowaliśmy sobie plan do roku 2020, który zakłada cele i ścieżkę, która ma pomóc w ich osiągnięciu. Ten plan ma nas przygotowywać na różne ewentualności.
Co ten plan rozwoju zakłada? Kilka lat temu Sylwester Cacek rozpisał, w którym roku Widzew awansuje do europejskich pucharów, a w którym do Ligi Mistrzów.
– Wiadomo, że chcemy być klubem, który będzie cyklicznie występował w Europie, również w Champions League. Chcemy, by Lech był ceniony na Starym Kontynencie. Taki duży kraj, jak Polska, powinien co roku mieć swojego przedstawiciela w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Chcemy iść krok po kroku, bo nie da się, co pokazały ostatnie lata, przeskoczyć pewnych etapów.
Na co więc kładziecie największy nacisk?
– Na systematyczny i racjonalny rozwój, czyli między innymi ulepszanie pracy w Akademii. To nasze fundamenty, dlatego musimy jeszcze lepiej szkolić, wprowadzać więcej młodych zawodników. Do tego odpowiednia praca i budowa pierwszego zespołu poprzez skauting, a także utrzymywanie właściwego balansu i kręgosłupa, który nie powinien się często zmieniać. Chcemy też kontynuować filozofię sztabu trenerskiego, bo nie jesteśmy zwolennikiem szybkich, gwałtownych zmian. Twierdzimy, że tylko ciągłość może nam przynieść przewagę konkurencyjną.
Nie ma dziś pan wrażenia, że można było wcześniej wymienić trenera Rumaka na Skorżę?
– To pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy, biorąc pod uwagę, że jesteśmy mistrzem.
Bo wcześniej nim nie byliście.
– Na początku września będę mądrzejszy i być może wtedy faktycznie tak stwierdzę. A niektóre decyzje znacznie łatwiej ocenić z perspektywy czasu.
Gdzie pan widzi największe możliwości zwiększenia przychodów? Przykładowo Legia mocno stawia na pamiątki, z których rocznie zarabia ok. 10 milionów złotych, rozwija też markę odzieżową. Wy też swego czasu, jako mistrz Polski, wytaczaliście trendy z gadżetami.
– Teraz znów sprzedamy najwięcej koszulek meczowych, bo siedem i pół tysiąca sztuk do końca czerwca dało nam na pewno pierwsze miejsce w kraju. Pewnie wiąże się to też z tym, że jesteśmy mistrzem. Legia była nim w ostatnich dwóch latach, ale nasze przychody w dziale handlowym były na podobnym poziomie. A teraz my możemy wykorzystywać rezerwy. Będąc mistrzem, zainteresowanie klubem rośnie – sponsoring, większe przychody z praw telewizyjnych i więcej kibiców. Ale nawet, kiedy byliśmy na drugim, trzecim miejscu, mieliśmy najwyższą frekwencję w lidze. Jestem przekonany, że w kolejnym sezonie będzie tak samo. Nie oznacza to jednak, że ten limit już osiągnęliśmy. Mamy na pewno komfortową sytuację, że w całej Wielkopolsce jest tylko jeden klub ekstraklasowy i Wielkopolanie od pokoleń mocno identyfikują się z Lechem. Niewiele jest klubów i regionów o takim potencjale, jaki my mamy.
Prezes Leśnodorski mówi, że ten rynek kibiców jest gigantyczny ze względu na patriotyzm lokalny.
– Widzę, że prezes Leśnodorski poświęca wiele czasu na naukę nas. Rozumiem, że chce się uczyć od najlepszych?
Wroga trzeba dobrze poznać.
– I trzymać go blisko. Myślę, że mamy wyjątkowy potencjał nawet na skalę europejską. Spójrzmy na Niemcy – ile tam jest klubów, jak blisko siebie one są. W regionie Wolfsburga niedaleko jest Hanower, 100 kilometrów dalej Brema, Hamburg, a na południu już Zagłębie Ruhry. Spójrzmy na Londyn, Barcelonę, Madryt czy Moskwę, gdzie toczy się walka o kibiców. Być może podobny do nas komfort ma dopiero PSG. Wiemy, że w tym regionie jesteśmy tylko my, i to od pokoleń. Naszą siłą są kibice, Wielkopolanie.
Mówiąc wprost: jak na tym kibicu zarobić? Trzeci raz macie pełną frekwencję w Poznaniu, czyli kibic kupił bilet, być może też zdecyduje się na jedną koszulkę. Co dalej?
– Naszą siłą nie jest to, że od kibiców wyciągamy pieniądze, lecz to, że oni z Lechem się identyfikują i go wspierają. Nie chodzi o wsparcie finansowe, tylko o to nienamacalne. Wiemy jednak, że za najwyższą frekwencją idą pieniądze i możliwość rozwijania klubu na skalę oczekiwań tych kibiców.
Wam się lepiej żyje ze świadomością mistrza, tej jedynki w kraju?
– Wiatr na górze wieje najmocniej. To mistrzostwo – mając na myśli wysiłek wszystkich pracowników – kosztowało nas dużo. Cieszę się, że po bardzo burzliwych latach i bolesnych porażkach możemy znów powiedzieć, że jesteśmy na szczycie. Będziemy starali się pracować tak, by jak najdłużej tutaj pozostać. Skoro już ten smak poznaliśmy, nie chcemy z niego rezygnować.
Nie było w trakcie tego sezonu zbyt wiele nerwowości wokół i w samym Lechu? Frustracja zaczynała się przeradzać w złość.
– Każdy, kto skreślił nas jesienią, zrobił to bezpodstawnie. Patrząc na ostatnie trzy lata, skończyliśmy dwa razy na drugim miejscu i raz na pierwszym. Kiedy więc nie ma nas na szczycie, jesteśmy zaraz za. Tak było również w tym sezonie, kiedy byliśmy cały czas za Legią, aż w końcu ją wyprzedziliśmy. To długotrwały proces, również dojrzewania tej najmłodszej jedenastki w lidze. Teraz uznaliśmy, że doświadczenie Dudki i Robaka będą nam potrzebne. Widać było w finale Pucharu Polski, że gramy lepiej i jesteśmy lepszym zespołem, ale brakuje nam spokoju, by dalej grać swoje.
Domyślam się, że rok temu jako główny atut Lecha wskazałby pan kontynuację myśli trenerskiej i pełne zaufanie do szkoleniowca. A dziś – wiedząc, że wy tej zmiany w trakcie sezonu dokonaliście – co było kluczowe do mistrzostwa?
– Nie da się wskazać tylko jednej rzeczy. W ostatnich latach udało nam się wprowadzić wielu wychowanków, którzy dojrzeli, by wreszcie odzyskać tytuł. To nie zdarzyło się nagle, bo oni do tych celów byli przygotowywani dużo wcześniej. Mieliśmy też doświadczenia różnych porażek oraz dużą dozę pokory, by skupić się tylko na sobie. To ważne, byśmy pamiętali, że mistrzostwo jest dopiero początkiem naszej pracy. Nie możemy tej cechy, będąc mistrzem, zatracić.
Ciężko tę pokorę teraz utrzymać?
– Każdy z nas dokładnie pamięta, jak mocno bolały porażki ze Stjarnanem i Żalgirisem. Pamiętamy, że mieliśmy wiele trudnych momentów, że przez pięć lat nie byliśmy mistrzem. Tego nie możemy zapomnieć, bo to będzie pierwszy sygnał, że coś idzie w złym kierunku.
Nowy nabytek Legii, Aleksandar Prijović, mówi, że odrzucił ofertę Lecha.
– To raczej za dużo powiedziane. My go znakomicie znamy, ale – patrząc na nasze potrzeby w zeszłym roku – potrzebowaliśmy takiego piłkarza, jak Sadajew. On zaś poszedł do Turcji i chyba nikt tej decyzji nie żałuje. Nam bardziej wówczas odpowiadał napastnik charakterny, agresywny i który pomoże drużynie odzyskać pewność siebie. Prijović nie pasował natomiast do koncepcji i pewnie nadal nie pasuje.
Nemanję Nikolicia też pewnie znacie – był na Węgrzech w tym samym czasie, co Rudnevs.
– Nie trzeba być wielkim odkrywcą, żeby znaleźć takiego napastnika, jak Nikolić, bo to król strzelców na Węgrzech od wielu lat. Oprócz Legii, myślę, że wszystkie kluby europejskie go znały, natomiast nikt nie zdecydował się na jego transfer. Sam jestem ciekaw, jak on poradzi sobie w Polsce. To będzie dla nas ważne, bo znamy go bardzo dobrze i zawsze z jakiegoś powodu go nie chcieliśmy.
Trochę podobnie jak z Henrikiem Ojamaą, tylko że jego akurat chcieliście.
– I byliśmy przekonani, że do naszych potrzeb będzie pasował. Do potrzeb Legii jednak nie pasował. Legia posłuchała wtedy nas, ale my nie szukaliśmy zawodnika dla niej, tylko dla siebie.
Dziś bierzecie z polskiej ligi dwóch sprawdzonych i doświadczonych piłkarzy. Pozostali to albo młoda generacja, albo ci, którzy przyszli już dawno temu. Jak się zapatrujecie na możliwość kupna zawodnika z Ekstraklasy?
– W pierwszej kolejności wybieramy tego, który najlepiej do nas pasuje i np. ma doświadczenie międzynarodowe w meczach o stawkę. Jeżeli takiego piłkarza nie możemy znaleźć w kraju, szukamy za granicą. Robimy to skutecznie, naszymi działaniami minimalizujemy ryzyko błędu, choć pomyłki się zdarzały i będą się zdarzać.
Zauważacie problem w kraju?
– Na pewno, choć jesteśmy zadowoleni z transferów Dudki i Robaka, bo brakowało nam doświadczonych Polaków. Jeśli jednak pomyślimy o napastnikach, nie ma wielu takich w kraju, którzy mogliby przyjść do Lecha. Analizowaliśmy każdego zawodnika, który strzelił przynajmniej dziesięć goli, ale uznaliśmy, że lepszym pomysłem jest Thomalla.
Transfer Pazdana za takie pieniądze byłby w waszym stylu czy wy, skoro pół roku temu wyłożyliście prawie równie wiele za Kadara, szukalibyście już w tym momencie za granicą?
– My byśmy pewnie tyle nie zapłacili, choć wszystko zależy od potrzeb.
Jakie kierunki poszukiwań są dziś najbardziej dla was atrakcyjne?
– Mogę jedynie powiedzieć, że zostajemy w Europie. Jest ona wystarczająco duża dla nas i możemy tu skutecznie pracować. Myślę, że każdej ligi już się uczyliśmy i każdą dobrze znamy. Nie jesteśmy jeszcze gotowi na skuteczny skauting w Ameryce Południowej czy Afryce, choć też się przygotowujemy. Możemy tam wejść dopiero wtedy, gdy zrozumiemy wszystkie mechanizmy.
Ile rocznie Lech przeznacza na skauting?
– To duże środki, choć i tak znacznie mniejsze niż pomyłki, które inne kluby popełniają co roku. Każdy nietrafiony strzał kosztuje. Jeśli mam robić pięć transferów, z czego cztery okażą się kompletnym niewypałem, to wolę za 25 proc. wartości tych zakupów utrzymać rocznie skauting. To się bardziej opłaca.
Ile osób liczy dział skautingu?
– Mamy pięciu skautów na pełny etat i dwóch na pół etatu. Ci dwaj wywodzą się z naszego studenckiego programu, w ramach którego współpracujemy z uczelnią i robimy nabór na staż. Wybieramy czterech-pięciu, zostawiamy jednego, którego dalej edukujemy.
Jak więc wygląda pozyskanie przykładowe Thomalli? Ile potrzebujecie obserwacji, by być w miarę pewnym – na tyle, na ile się da – swojej opinii?
– Dobrze pan powiedział: pewnym się nigdy nie będzie. Celem skautingu jest minimalizacja ryzyka. Nigdy nie będzie więc tak, że zrobiliśmy wystarczająco dużo, bo zawsze pozostaje odrobina wątpliwości. Natomiast wszystko zaczyna się od analizy DVD oraz wyjazdów na mecze i treningi. Potem rozmawiamy z piłkarzem, poznajemy jego rodzinę, środowisko, w którym mieszka i funkcjonuje, zaznajamiamy się z jego celami i marzeniami. W każdym elemencie zadajemy sobie pytanie, czy ten zawodnik pasuje do naszego zespołu. Mamy wypracowany system, który ciężko skopiować, bo związany jest on z naszą wizją zarządzania klubem i przez to też jest taki skuteczny.
Wielu kandydatów odpada w ocenie mentalnej?
– Często się tak zdarza, choć nie zapominajmy, że ocena mentalna jest najtrudniejsza. Musimy często się hamować, żeby nie dać się zbyt szybko zauroczyć zawodnikowi, który na boisku prezentuje świetną technikę. Najważniejsze jest to, co ma w głowie, ale jednocześnie najtrudniej to poznać. Jak coś nie idzie, jak ktoś nie daje rady, zrzucamy winę na sferę mentalną. Najprościej tak powiedzieć, a najtrudniej zidentyfikować i zmienić. Obserwujemy więc, jak w meczach zawodnicy reagują pod presją, na niewykorzystaną sytuację, na przegraną i wygraną. To daje obraz, co może dziać się w głowie piłkarza, choć nadal jest to obszar najmniej odkryty. Moim zdaniem, wciąż tutaj mamy rezerwy.
Macie klub, na którym staracie się wzorować? Przykładowo, Bazylea?
– Jednego wzoru nie mamy, ale jeździmy po Europie również po to, by poznawać różne modele. Nie chodzi o to, by kopiować pewne rzeczy, bo jesteśmy inni, z własną historią i wartościami. Bazylea udowadnia, że można z małego miasta w małym kraju odnosić sukces w skali europejskiej. Oni pokazują, że – jeżeli będziemy się zdrowo i stopniowo rozwijać, nie pójdziemy za szybko – jest to z naszymi wychowankami możliwe.
Znów mówi pan o wychowankach i nacisku na młodzież. Ale wciąż z tyłu dzwoni Krystian Bielik, który w Przeglądzie Sportowym stwierdził: „Rozmawiałem wielokrotnie z kolegami i każdy mówił, że gdyby dostał pierwszą propozycję z Legii, spakowałby się, wsiadł na rower i pojechał do Warszawy”.
– Karol Linetty się nie spakował, Tomek Kędziora – również. Dawid Kownacki, gdyby go uprowadzili, to z odjeżdżającego samochodu starałby się wyskoczyć. Wielu naszych wychowanków gra w Poznaniu, zdobyli mistrzostwo Polski, mieli na to ogromny wpływ – niezauważalny w tym kraju od wielu lat – i otwiera się przed nimi perspektywa ogromnej kariery. A, moim zdaniem, tak mówią ci, którzy mają potrzebę się tłumaczyć. Bielik to dla nas nauczka, bo źle się stało, że nam nie zaufał. Powtórzę jedno sformułowanie, ale idealnie oddające sytuację: nie wybrał ani gorszej, ani lepszej ścieżki – wybrał inną. Nie chodzi też o to, żeby kogoś przekonywać i namawiać do gry w Lechu. Jeżeli nie chce tutaj grać, to nie musi.
Uważa pan, że przejście w ekspresowym tempie do Arsenalu nie jest lepszą ścieżką?
– Uważam, że nasi wychowankowie nie są gotowi, by w wieku 16, 17 czy 18 lat wyjeżdżać za granicę i już zrobić karierę. To kwestia prawdopodobieństwa. Wymieniamy przypadki Krychowiaka czy Szczęsnego, którym się udało, ale nikt nie pamięta nazwisk setek wyjeżdżających piłkarzy, którzy za cel stawiają sobie podbicie Europy. My jesteśmy przekonani, że zawodnik, nasz wychowanek, najpierw powinien odrobić pracę domową na miejscu – uporać się z ogromną presją przy Bułgarskiej i zagrać 50 meczów w pierwszej drużynie. Dopiero wtedy może powiedzieć, że jest gotowy na kolejny krok. Przechodząc w wieku 16 lat do wielkich klubów europejskich, rywalizuje się z trzydziestoma rówieśnikami z całego świata, a i tak pierwszeństwo ma wychowanek. Moim zdaniem, to bardzo ryzykowna ścieżka. Jeden ze stu da radę i wskaże się przykład tego jednego, zapominając o reszcie.
Nie ma pan wrażenia, że takie myślenie do młodego chłopaka nie trafi? Kiedy on może szybko wyjechać do Arsenalu, nie chce słyszeć w klubie: „To wbrew naszej filozofii”.
– Oczywiście, że tak się zdarza. W takim wypadku zawodnik od nas odchodzi, jak Krystian Bielik czy Robert Janicki do Hoffenheim. Nad nim też ubolewamy, bo on ma duży potencjał, ale również bardzo dużo pracy przed sobą. Rozumiem, że ci zawodnicy marzą o grze w najlepszych ligach świata, a sama rozmowa z Wengerem jest bardzo podniecająca. Trzeba jednak być bardzo cierpliwym, mieć dużą pokorę, być samokrytycznym i skromnym, a przede wszystkim najpierw wykonać ogromną pracę w klubie macierzystym. Tak, jak zrobił to Lewandowski czy Rudnevs, który mógł od razu iść do Niemiec, a wybrał mniejszy krok w Lechu. Według nas, stopniowe podnoszenie poprzeczki jest skuteczne. A to, że zawodnicy będą chcieli przyspieszyć i wsiąść do windy, zawsze się zdarzy. Albo oni chcą wskoczyć na naszą ścieżkę, albo sami znajdą lepszy sposób dla siebie.
Chce pan powiedzieć, że dwa miliony euro za piłkarza, który jest wokół drużyny i dopiero liznął pierwszego składu – przykładowo Jakub Serafin – nie przemawia do was?
– Mieliśmy taką sytuację z Dawidem Kownackim, który był w tym samym wieku, co Krystian Bielik. Na stole była chyba lepsza oferta od tej, którą przyjęła Legia. To było jednak wbrew naszej filozofii, bo zawodnik ma jeszcze wiele przed sobą i dużo dobrego może dać Lechowi. Stwierdziliśmy, że my go takim ruchem skrzywdzimy. Chcemy, żeby był gotowy na transfer, dalej odnosił sukces, by również Lech wyrabiał sobie dobrą markę. Na Zachodzie muszą wiedzieć, że my wykonujemy dobrą robotę, a zawodnicy Lecha są gotowi, by skutecznie rywalizować w ich drużynach.
Mieliście wewnętrzną rozmowę, jak to się stało, że dwa miliony euro przeszły koło nosa? Do tego można tę historię sprowadzić.
– Jasne, że tak. Problem Bielika to był nasz błąd, bo nie byliśmy w stanie przedstawić mu ścieżki rozwoju, której by zaufał. To nasza wina, nie jego. Zawodnik i jego rodzice muszą rozumieć nasze szczere intencje, że naprawdę chcemy tego samego: by on grał w Lechu i najlepszych klubach Europy.
Toczycie dziś z Legią walkę o najzdolniejszą młodzież?
– Nie. Wiemy, że szkolimy najlepiej w Polsce, ale wciąż możemy szkolić lepiej, na wyższym poziomie. Znamy swoje braki. A że jest konkurencja? To dobrze, ona nas motywuje do pracy.
Zaraz mecz z Sarajewem. Jest się czego obawiać?
– Oni, tak jak my, marzą o Lidze Mistrzów. Wielu zawodników, którzy grają w FK Sarajewo, znamy. Nasz skauting śledził Barbaricia, znamy Benko, Alispahicia. To dobrzy piłkarze, w przeszłości też na nich trafiliśmy. Bośniacy to najtrudniejszy przeciwnik, jakiego mogliśmy wylosować, ale faworytem jest Lech. Oni powinni obawiać się nas.
Wiecie, jak z tą rolą faworyta sobie poradzić? Demony dwóch ostatnich podejść do Europy mogą powrócić.
– Dlatego myślę, że to dobrze, że trafiamy na tak dobry zespół, który też chce walczyć o swoje, zaatakuje i będzie chciał wygrać. Lepiej nam się gra z takim rywalem, niż zespołem, który od początku twierdzi, że jest outsiderem i znalazł się w Europie przypadkiem.
Mówi pan, że marzycie o Lidze Mistrzów. Jest tak, że w rzeczywistości to myślicie o Lidze Europy?
– Bardziej chodzi o realną ocenę możliwości. Mamy zespół, który jest gotowy skutecznie rywalizować w fazie grupowej Ligi Europy. Nie oznacza to jednak, że się poddajemy. Chcielibyśmy usłyszeć hymn Champions League, ale mamy też świadomość, co wydarzyło się w przeszłości.
Czwarta, ostatnia runda gry o Ligę Mistrzów to wciąż dla polskiego klubu starcie z kimś, kto sportowo, finansowo nas przerasta.
– Dlatego skutecznie o Ligę Europy powinniśmy móc powalczyć. Jeśli natomiast w grze o Champions League trafimy na taką Bazyleę, która co roku jest w elicie, to o czym my mówimy? To nie oznacza, że my w takim dwumeczu jesteśmy spisani na straty, ale z dziesięciu spotkań pewnie wygralibyśmy cztery. Najważniejsze, by na te cztery trafić w odpowiednim momencie.
Podziela pan to, co mówią w Legii – że polska liga nie jest dziś w stanie produkować regularnie grających w Lidze Mistrzów drużyn?
– Nie. Uważam, że stopniowo rozwijając klub i stawiając na ciągłość, jesteśmy w stanie jako kraj mieć dwa zespoły cyklicznie grające w Champions League. Taki potencjał w Polsce drzemie. Nie możemy jednak wszystkiego chcieć natychmiast. Bądźmy bardziej cierpliwi, miejmy więcej pokory. Jestem przekonany, że za dziesięć, może dwadzieścia lat doczekamy dwóch zespołów w elitarnych rozgrywkach.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
Fot.FotoPyk