Polscy niespełna 40-latkowie, którzy zobaczyli kawałek świata, idą w dyrektory. Michał Żewłakow pełni taką rolę w Legii, Kamil Kosowski – w Rozwoju, a Marcin Baszczyński – w Termalice. Mniej więcej w tym samym momencie, choć przy znacznie mniejszym rozgłosie, fotel dyrektora w Bełchatowie objął Jacek Krzynówek. I my, jako życzliwi koledzy, mamy dla niego na dzień dobry kilka rad.
Po pierwsze, zatrudnić Kieresia
Ten, kto nie zatrudni Kamila Kieresia na stanowisku trenera GKS-u Bełchatów, nie powinien zostać zaliczany jako pracownik klubu odpowiedzialny za pion sportowy. Krzynówek ma akurat na ten moment dobrą wymówkę – on został zatrudniony w tym samym czasie co Rafał Ulatowski. I jako że „Ula” od trenerki miał bardzo długą przerwę, a w trzech ostatnich klubach poszło mu bardzo mizernie, nie wiadomo, czy zdoła ten wózek pociągnąć w dobrą stronę. Kiereś już wcześniej udowodnił, że się nadaje, bo nie dość, że wyniki miał z zespołem niezłe, to zrobił awans do Ekstraklasy. Teraz też pracuje w GKS-ie, tylko że akurat w tym, który jest o klasę rozgrywkową niżej.
Po drugie, pozbyć się Kieresia
Ten, kto nie pozbędzie się Kamila Kieresia na stanowisku trenera GKS-u Bełchatów, nie powinien zostać zaliczony jako pracownik klubu odpowiedzialny za pion sportowy. Poza tym, w kolejce czekają następne rekordy – Marek Chojnacki z ŁKS-em rozstawał się cztery razy, a prędzej czy później będzie musiał się rozstać i piąty.
Po trzecie, podzielić się doświadczeniami
Teraz już na poważnie. Kosowskiego do Rozwoju Katowice wzięli po to, żeby podzielił się wiedzą i doświadczeniem zdobytym na boiskach polskich, jak i zagranicznych. Baszczyńskiego w Termalice zatrudnili też nie po to, by zapewniał ludziom rozrywkę przed ekranem. I to samo jest z Krzynówkiem.
A przecież jego los mógłby podzielić którykolwiek z młodych chłopaków z szatni GKS-u. Historia Krzynówka była przecież jasna: urodzony kilka kilometrów od Bełchatowa, potem dwa sezony gry w pobliskim klubie i wyjazd za granicę w wieku 23 lat. – Przyjechałem do Norymbergi i kiedy w centrum miasta czekałem na swojego menedżera, miałem łzy w oczach. Sam siebie pytałem, co ja tu robię. Poznałem przecież superdziewczynę, a zdecydowałem się wyjechać i zaryzykować utratę wszystkiego – mówił przed laty w „Rzeczpospolitej”. – Nie wiem, co bym robił, gdybym nie został piłkarzem. Czy rzeczywiście wytrzymałbym w tej stolarni, a potem jedną rozrywką byłoby stanie z butelką piwa w drzwiach sklepu. Chyba nie, bo w ogóle nie lubiłem piwa. Dzięki sobie i ludziom, którym zależało, żeby mi w życiu wyszło, zaszedłem bardzo daleko. Przed wyjazdem do Niemiec grałem w Bełchatowie, mieszkałem w domu z rodzicami i nagle ten wyjazd. Pamiętam nawet odległość, to było 820 kilometrów, dla mnie dystans trudny do wyobrażenia. Nie znałem realiów, języka.
Ale sobie poradził. W Niemczech spędził dziesięć lat, w Bundeslidze rozegrał 178 meczów, na jej zapleczu 24, a w reprezentacji prawie sto. Gole strzelał też w Lidze Mistrzów. Real, Liverpool i Roma na rozkładzie. On, chłopak z Kamieńska.
Po czwarte, nauczyć pokory
Wystarczy połączyć statystyki, które przytoczyliśmy powyżej, z fragmentem wywiadu dla Weszło: – Najbardziej cieszy mnie to, że jak rozmawiam z różnymi ludźmi, to na koniec mówią: „Panie Jacku, pan to się nigdy nie zmienił, pozostał pan normalnym człowiekiem i nie odbiła panu sodówka”. Bo ja naprawdę nigdy się nie zmieniłem. To dziennikarze wykreowali mnie zarówno na gwiazdę, jak i osobę, która odcięła się od świata mediów i stała się niedostępna.
Krzynówek mógł sprawiać wrażenie osoby trudnej, mało kontaktowej. Mógł różnie znosić prywatne problemy, mógł mieć dość swojej sytuacji w Wolfsburgu i relacji z Magathem, mógł mieć chwile zwątpienia. Ale na pewno nie stracił kontaktu z ziemią i nie poszybował w powietrze.
Po piątek, przekazać wzorce niemieckie
Dziesięć lat spędzonych w Niemczech to ogromny bagaż doświadczeń, już nie tylko tych piłkarskich. To znajomość modeli funkcjonowania klubów, szkolenia młodzieży, wprowadzania jej do pierwszej drużyny czy liczne kontakty. Krzynówek te zachodnie wzorce ma w małym palcu i zna je jak własną kieszeń. Rzecz jednak w tym, by mierzyć siły na zamiary i nie przeszarżować. Tomasz Hajto tyle opowiadał o wprowadzaniu niemieckich standardów, że w kilkanaście tygodni spadł do drugiej ligi i stracił pracę. Trzeba znać umiar.
Fot. FotoPyK