Reklama

Od argentyńskiego ataku do zawodu Jamesa Rodrigueza. Alfabet po Copie

redakcja

Autor:redakcja

05 lipca 2015, 21:37 • 8 min czytania 0 komentarzy

Cytując klasyka: Copa, Copa i po Copie. Nie była na tyle emocjonująca, żebyśmy znów marzyli o zarywaniu nocek. Nie padło wiele przepięknych bramek, które wspominalibyśmy latami. Ale, jak każdy wielki turniej, miała swój klimat. Paluch Jary, Ferrari Vidala, brazylijska mizeria i argentyńska rozpacz. Wszystko, od A do Z.

Od argentyńskiego ataku do zawodu Jamesa Rodrigueza. Alfabet po Copie

ATAK
Kosmiczny, kompletnie nie z tej ziemi. Możecie się z tym nie zgadzać i nas poprawiać, ale takiego potencjału, jaki miała Argentyna, w futbolu reprezentacyjnym po prostu nie pamiętamy. Messi, Higuain, Lavezzi, Di Maria, Tevez, Aguero. Błyszcząco było jednak głównie na papierze. No i w półfinale z Paragwajem, przy którym większość z południowoamerykańskich komentatorów – znając ich styl – nie mogła złapać powietrza.

BABOL
Jedyne, czym podczas turnieju wsławiła się ogórkowa reprezentacja Jamajki. Nie rozumiemy w jakim celu w ogóle zostali zaproszeni. Ani jakości sportowej, ani marketingowej. Może chociaż przywieźli ze sobą jakieś łakocie. Na boisku jedynym, który pozostawił po nich jakikolwiek ślad był nieudolny, bezmyślny bramkarz.

CYCKI
Gorące klimaty, to i gorące dziewczyny, które – w przeciwieństwie do piłkarzy – nie zawodzą przenigdy! OK, słowa są zbędne. Niech przemówi obraz.

Reklama

A, i jeszcze coś od nas.

DUNGA
Jeden z największych (największy?) przegrany. Przed turniejem broniły go wyniki. Jego drużyna nie przegrała dziesięciu meczów z rzędu, ale za samą grę, mimo wszystko, spotykali się z gwizdami i ogólnokrajowym niezadowoleniem. Kibice czuli, co się święci. Rok temu nikt nie miał pojęcia jakim cudem wrócił na stanowisko selekcjonera, a teraz sytuacja stała się jeszcze większą zagadką. Zawalił wszystko, od decyzji personalnych, po przygotowanie do konkretnych meczów. Dziś nikt nie wyobraża sobie jego zostania. Poziom szacunku spadł poniżej zera.

Reklama

EMOCJE
Z tymi bywało naprawdę różnie, chociaż parę razy, przy okazji redakcyjnych posiadówek, zdarzało narzekać się nam na poziom. Piłka z Ameryki Południowej kojarzy się przecież ze sztuczkami technicznymi czy nie do końca przemyślanymi, ale zawsze efektownymi dryblingami. Neymar zaczął od mocnego uderzenia, potem przycichł, a na końcu odstawił kolorowe sztuczne ognie i zaczął rzucać achtungi. Wiadomo – były mecze lepsze i gorsze, ale w wielu ewidentnie wiało nudą.

FOTKA
Na to zawsze jest odpowiednia pora. Czy to po porażce cykającego, czy cykniętego. Takie czasy.

GUERRERO
Hat-trickiem w ćwierćfinale z Boliwią zaklepał sobie miejsce w historii jako ten, który dwa razy z rzędu sięgnął po koronę króla strzelców Copa America. Tym razem podzielił się z Edu Vargasem, ale – umówmy się – nie był to wielki turniej napastników. Ani jeden, ani drugi nie należą do światowej czołówki.

HIGUAIN
Najbardziej, co oczywiste, oberwało mu się za finał. Dziś ludzie zachodzą w głowę – jakim cudem Martino wpuścił na boisko Higuaina, a zostawił na niej Carlosa Teveza? Najpierw nie zdążył za piłką, którą wystarczyło musnąć małym palcem i popchnąć w kierunku pustej bramki. Potem futbolówka po jego karnym wylądowała na orbicie Marsa. Jedni nazywają go nieudacznikiem i życzą mu jak najgorzej. Inni zwalają to na beznadziejnie słabą psychikę. Jedno jest pewne – w tamtym roku Brazylia miała swojego Freda, a teraz Argentyna ma swojego Higuaina, który chociaż od Freda jest piłkarzem dziesięć razy lepszym, to podobnie jak on stał się synonimem mizerii i nieudacznictwa.

ISKRA BOŻA
Czego jeszcze zabrakło? Copa America zawsze słynęła z tego, że była wylęgarnią talentów. Transfery do Europy dzięki niej załatwiło sobie wiele późniejszych gwiazd. Tym razem tego nie było, a jeśli było, to na minimalną skalę. Nie przypominamy sobie jednego czy dwóch strzałów. Młodych piłkarzy z przysłowiową iskrą bożą, którzy mogliby powiedzieć, że dzięki temu turniejowi wypłynęli na szerokie wody, praktycznie nie było.

JOŃCA
Nocny czasoumilacz, którego komentarz powinno puszczać się cierpiącym na ADHD. Koi, uspokaja, łagodzi obyczaje. Czasem, gdy padnie gol, zapomni podnieść głosu, przypominając sobie o tym trzy minuty później, podczas wyrzutu piłki z autu. No i znakomite żarty, creme de la creme, tylko dla koneserów. Szkoda, że tylko raz przypomniał o zaparzeniu kawy. Niektórym prawdopodobnie ten jeden jedyny raz udało się dotrwać do końca komentowanego przez niego spotkania.

KOMEDIA
Czyli Copa America w wykonaniu Meksyku. Wstępem okazało się już samo ogłoszenie powołanych, pośród których zabrakło największych gwiazd. I tak w ataku zamiast Javiera Hernandeza oglądaliśmy na przykład 33-letniego Vicente Vuoso i kilku podobnych wyciągniętych z kapelusza. Dwa punkty w trzech meczach, szybki powrót do domu i rozpoczęcie przygotowań do Pucharu CONCACAF. Bez sensu. Gorsza była tylko Jamajka.

LIDER
Czyli rzecz jasna Chile. Przed rozpoczęciem turnieju nie byli wymieniani jednym tchem z Brazylią i Argentyną. Niewielu tak naprawdę widziało ich w gronie ścisłych faworytów. W oczach niektórych wyższe notowania miała chociażby Kolumbia. Tymczasem czynniki takie jak własne podwórko, świetna generacja piłkarzy, solidny trener i odrobina szczęścia, zaprowadziły ich na sam szczyt. Po raz pierwszy w historii.

MESSI
Nazwanie największym przegranym turnieju piłkarza, który dotarł do rzutów karnych w finale, może nie jest najlepszym pomysłem, ale większość Argentyńczyków może być innego zdania. Historia się powtarza, znamy to sprzed roku. W końcu zamknie usta krytykom i wygra coś z reprezentacją. Teraz to już na pewno. Na bank, teraz albo nigdy. I znowu to samo, znowu opcja auto-reverse.

W jakim stopniu zawinił on sam? Pewnie niewielkim. Pisało się, że nareszcie poczuł się kapitanem i że spełnia zadanie, będąc natchnieniem dla reprezentacyjnych kolegów. Scenka po rzutach karnych, znamienna. Drużyna osobno, Messi osobno, pewnie z głową pełną myślami w stylu: cholera, znowu mam przerąbane.

NEYMAR
O ile Messi – cytując klasyka – dał z siebie wszystko, o tyle Brazylijczykowi odcięło zasilanie już w fazie grupowej. Pamiętamy mecz z Kolumbią, czerwoną kartkę i wykluczenie do końca turnieju. Wszystko działo się już po zakończeniu meczu. Dał się sprowokować, puściły mu nerwy. Jest tylko człowiekiem, ale gdzieś z tyłu głowy zawsze powinien mieć to, że jest kapitanem reprezentacji Brazylii i jej absolutnie najważniejszym piłkarzem. Niestety, zdrowo odwaliła mu korba i z potencjalnego bohatera wkroczył do grona frajerów.

OLDSCHOOL
W czasach gdy wielkie turnieje rozgrywa się na gigantycznych, naszpikowanych elektroniką, będących architektonicznymi cudami stadionach, ta Copa America była w pewnym sensie przyjemną odskocznią. Nawet stadion narodowy w Santiago, na którym rozgrywano finał, przypominał stary Stadion Śląski. Obiekty rzecz jasna były przygotowane, bo nikt nie pozwoliłby rozgrywać Copa America na czymś pokroju Estadio Da Gruz, ale dla fanów starego, mniej skomercjalizowanego futbolu, mogła być to pewna łechcąca odmiana.

PALEC
Manuel Arboleda lubi to. Okazało się, że nie jest jedynym, który lubi tego typu boiskowe perwersje. A tak już całkiem poważnie – dno i wodorosty. Mówi się, że do sukcesu trzeba iść po trupach, ale wszystko ma jakieś rozsądne granice. Dziś właściwie wszyscy wymazali ten incydent z pamięci, ale fakt jest taki, że jedna z rąk, która wznosiła puchar, częściowo była w tyłku Edinsona Cavaniego.

RAJDOWIEC
Kolejna plama Chilijczyków, a właściwie jednego, którą błyskawicznie sprali pokonywaniem kolejnych szczebelków w drodze do finału. Teraz nikt nie wspomina rozbitego Ferrari Arturo Vidala i jego wzruszającej do cna konferencji prasowej, w której szczerze przepraszał za swoje karygodne zachowanie.

SUPERMAN
Po prostu David Ospina, który ewidentnie zamiata konkurencję na wielkich turniejach. Wyróżniał się na ubiegłorocznym mundialu, ale popis, jaki zafundował w ćwierćfinale z Argentyną, był totalnie odlotowy. Kilka interwencji miał nie tyle klasy światowej, co klasy międzyplanetarnej. Przegrali dopiero po rzutach karnych, ale gdyby nie on, w ogóle nie miałoby prawa do nich dojść. Po prostu kozak.

TATUŚ
Pozwolimy sobie zdrobnić. Tak jak dzieci pieszczotliwie nazywają swojego ojca tatusiem, tak i argentyńscy piłkarze mogliby zwracać się do swojego trenera. Tego, który powinien budzić największy szacunek, od którego powinno bić autorytetem, do którego wszyscy powinni mieć respekt. Tymczasem tak jak rok temu mieli śmiesznego Alejandro Sabellę, na którego piłkarze lali (dosłownie), tak teraz prowadził ich tatuś. Pewnie ogarniający większą wiedzę niż poprzednik, ale kompletnie pozbawiony charyzmy. A bez charyzmy nie da się uporządkować szatni takiej, jak argentyńska. Czytaj: wysadzanej diamentami.

UBÓSTWO
Nie chodzi tu o sprawy społeczne, chociaż o tych też było dość głośno na chwilę przed rozpoczęciem turnieju. Pijemy do reprezentacji Brazylii. Cztery lata temu było podobnie. Też odpadli po karnych w ćwierćfinale. Tłumaczenie wypadnięcia z turnieju jakimś tajemniczym wirusem już samo w sobie wystawia tej reprezentacji negatywne świadectwo. Jeszcze parę lat temu może nie było trofeów, ale byli piłkarze. Teraz zawodników klasy światowej jest może dwóch czy trzech. Jeden gra w lidze Chińskiej, inny w Emiratach Arabskich. Parodia, z której trzeba nauczyć się śmiać i do której trzeba będzie się przyzwyczaić. Wielkich perspektyw na horyzoncie raczej brak.

WOŁEK
Niezwykle tajemniczy przypadek. TVP ma w swojej stajni przeróżne pokemony, chyba nawet więcej niż miał Ash, ale pan Wołek jest ewenementem. I nie wyobrażamy sobie jakim sposobem ten facet stał się autorytetem od południowoamerykańskiej piłki. Tak jak napisaliśmy w jednym z tekstów, ostatni update bazy danych robił mniej więcej wtedy, kiedy Argentyna zdobywała ostatnie trofeum. Albo jeszcze wcześniej, sądząc po przywoływaniu Didiego, Vavy i Garrinchy. Kwiecisty język jest oczywiście cenną zaletą, ale na nieszczęście dla niektórych nie ma mocy przykrywania niewiedzy.

ZAWÓD
Na pewno paru tych, być może największym, od którego przed turniejem oczekiwaliśmy znacznie więcej, jest James Rodriguez. Wnioskując po tym, co robił na boisku, przez ostatni rok zmienił się o 180 stopni. Na Mundialu w Brazylii poznaliśmy sympatycznego, prostolinijnego gościa, który z każdej kolejnej bramki cieszył się jak dzieciak, a po porażce, zapłakany długo nie mógł dojść do siebie. Teraz oglądaliśmy buca, o chamskiej i prymitywnej twarzy, który szarpał, kopał, kłócił się z sędziami. No i nie dawał nawet pięćdziesięciu procent tego, co na mundialu. Szkoda.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...