Czwarty lipca, rok 1993. Z jednej strony Diego Simeone, Fernando Redondo czy Gabriel Batistuta. Z drugiej cudak od kolorowych bluz – Jorge Campos – czy Hugo Sanchez. Finał Copa America, Argentyna kontra Meksyk, który dwoma trafieniami rozstrzyga Batigol, dając Albicelestes obronę tytułu. Piękne nazwiska i piękne czasy, przynajmniej dla Argentyńczyków, którzy od tamtej pory, od dwudziestu dwóch lat, czekają na znaczące trofeum.
Lionel Messi jeśli cokolwiek z tego pamięta, to jak przez mgłę. Miał wtedy sześć lat. Szansę na zakończenie pory suchej on i jego koledzy otrzymają już dziś w nocy. Będą zdecydowanym faworytem. Wystarczy spojrzeć na kadry. Albicelestes wydają się mieć personalnie najlepszy reprezentacyjny atak na świecie, chociaż nie we wszystkich meczach daje on wymierne efekty. Z drugiej strony stanie Chile – gospodarz, którego atutem nie są jednak wyłącznie znajome źdźbła trawy. Eksperci są zgodni, że to najlepsza generacja w historii i jeśli już dotarli do finału, to zrobią absolutnie wszystko, by tego nie zaprzepaścić. Dziś nie muszą tam z nostalgią wspominać Marcelo Salasa i Ivana Zamorano. Mogą żyć teraźniejszością, a za lat dziesięć czy dwadzieścia mówić się o chłopakach Jorge Sampaoliego.
Różnica polega na tym, że Chile to wygłodniałe wilki, a Argentyna dotkliwie cierpiący, opasły kot, któremu od dawna nikt nie sypnął karmy. Drugiego miejsca na ubiegłorocznych mistrzostwach świata na ich kontynencie nie potraktowano jako dotarcia do finału, a przegraną w meczu o trofeum. Dla tamtejszego społeczeństwa szklanka zawsze jest do połowy pusta. W zapowiedzi kończącej się edycji Copa America napisaliśmy, że każdy scenariusz tej Copy, który nie kończy się triumfem, byłby scenariuszem nie tyle nieudanym, co kompromitującym. Argentyna ma dość czekania. Sukces jest potrzebny tu i teraz, na monumentalnym, blisko 50-tysięcznym Estadio Nacional w Santiago.
Najwięcej wymaga się od największej gwiazdy i kapitana. Od najlepszego piłkarza świata – Lionela Messiego. Wydaje się, że cokolwiek by zrobił i jakkolwiek świetnie by grał, zawsze znajdzie się ktoś, kto z przyjemnością wbije mu szpilę, powtarzając brutalnie wyświechtany frazes o tym jak to za słabo stara się w meczach reprezentacji. Po pierwszym meczu na Copa America, zremisowanym z Paragwajem, Argentyńczyk musiał zamknąć się w pokoju i długo bić z myślami. Co znowu robię nie tak? Dlaczego nie wychodzi? Teraz pełni funkcję znacznie ważniejszą niż na mistrzostwach świata w Brazylii. Opaska kapitańska to jedno, a bycie kapitanem to drugie. Messi jest kapitanem, przywódcą. To się czuje, chociażby po błahych pomeczowych rozmówkach. Po tym, kiedy jego strzał głową w ćwierćfinale fantastycznie obronił David Ospina, powiedział, że chciał umrzeć.
Na temat Messiego bardzo trafnie wypowiedział się Sergio Aguero. Może jego słowa dotrą bezpośrednio do mózgów wiecznie niezadowolonych dziennikarzy i kibiców. – My, wewnątrz drużyny, najlepiej wiemy jak ważny jest dla zespołu. Jak pracuje, cały czas. Wystarczy, że pojawi się w okolicach pola karnego, a już skupia uwagę dwóch czy trzech obrońców. W defensywie robią się dziury, a my mamy znacznie więcej miejsca na atakowanie – mówił napastnik City.
Messi za którym nareszcie idą zaspokajające gawiedź liczby, przyszedł w najodpowiedniejszej chwili, tuż przed wielkim finałem. W półfinałowym meczu z Paragwajem zaliczył trzy asysty. Podawał, inspirował. A koledzy posłuchali, bo zagrali tak efektownie, jak jeszcze nigdy do tej pory. Umówmy się, że Argentyna – ani ta z mundialu, ani ta z Copy – na ogół pudła z fajerwerkami zostawia w szatni. Wygrywają, ale bardziej konsekwencją i drużyną niż indywidualnymi popisami, do których wrodzoną smykałkę mają przecież jak mało kto na świecie.
Okolicznościowa fryzura Arturo Vidala
W Chile zapanował absolutny szał na reprezentację. Co prawda latynoskie narody niepoprawny optymizm mają we krwi, ale tym, że ich ulubieńcy dotarli do samego finału, w głębi serc mogą być jednak dość zaskoczeni. Po drodze, oprócz efektownych występów na boisku, zrobili wokół siebie mnóstwo niepotrzebnego zamieszania. Najpierw rozbity samochód Arturo Vidala, potem palec Gonzalo Jary w tyłku Edinsona Cavaniego. Idą po trupach, nie zważając na nic. Oni – w przeciwieństwie do Argentyny – do stracenia mają znacznie mniej. Mogą iść na żywioł i spróbować porwać swój narodowy stadion. Nie muszą niczego udowadniać. I chociaż na dziesiątkach memów przedstawiani są jako stek smażący się na grillu, to – jak widać do tej pory – presja jest ich sprzymierzeńcem.
Już dziś wieczorem. Chilijski głód kontra argentyńska obsesja.