Jakub Kosecki, był kiedyś taki piłkarz. Jeśli potraficie sięgnąć pamięcią dalej niż do przedwczorajszego obiadu, na pewno kojarzycie. Drogę do ligi miał nieco wyboistą, plątał się po wypożyczeniach, ale jak już dotarł na Łazienkowską, to nawet w zdobyciu mistrzostwa bardzo pomógł. Można nawet powiedzieć, że przez chwilę był bohaterem stolicy.
Może i gra w piłkę nigdy nie była jego najsilniejszą stroną, ale nadrabiał szybkością i zadziornością. Strzelał, asystował, zdarzało się, że ośmieszał przeciwników ligowych. Pokazał się na tyle, że transfer zagraniczny za kilka baniek nie był wykluczony. Ba, nawet do reprezentacji Polski trafił. Ojciec nawijał o Atletico Madryt, ekspert z telewizji pierdolnął, że to poziom Pedro z Barcelony, a bajkopisarze dorzucili, że może Liverpool albo Valencia się skuszą. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że wszystko to brednie, ale piłkarz był – nazwijmy to – przyszłościowy.
Ledwie nieco ponad dwa lata minęły od meczu ze Śląskiem z końca sezonu, w którym zaliczył trzy asysty, a została postać jak z karykatury. W piłkę nie gra prawie wcale, a na czołówki trafia tylko, gdy walnie jakąś bzdurę. Rurki, dekolty, samochody, shopping, tatuaże, bronienie “naszej pani” – regularnie tematów dostarcza tylko plotkarzom. Niby piłkarz dalej czynny, nawet niestary, bo ledwie 24-letni, a już jakby po drugiej stronie rzeki. Zgoda, trochę przystopowały go kontuzje, ale od jakiegoś czasu jest zdrowy, a formy jak nie było, tak nie ma. Był piłkarz, nie ma piłkarza.
Była jeszcze szansa, żeby się odbudować. Mógł stolicę zamienić na Lechię, na klub z ambicjami. Fajne miasto, ładny stadion, niezły trener, koledzy z nazwiskami. No i kasa ciut większa niż w Warszawie, choć na podwyżkę nie zasłużył. Ludzie z reguły jeszcze tam o nim pamiętali, a całej reszcie mógł przypomnieć, że coś potrafi. Z pewnością znowu by o nim mówili w tramwajach.
Jak podała dziś “Piłka Nożna” – Kuba wraz ze swoim menago wybrał jednak inaczej. SV Sandhausen, druga liga niemiecka, dwunasta drużyna poprzedniego sezonu, kameralny stadion, generalnie jakieś wypizdowo. Cisza, spokój, pewnie nikogo to nie grzeje, ale wypłaty w euro. Może i strzeli kilka bramek, ale znając życie, szybciej skończy się to powrotem do Polski do jakiejś Korony czy Łęcznej niż transferem do Bundesligi.
Jedno trzeba mu oddać. Okazał się być wyjątkowo konsekwentnym gościem. Kilka miesięcy temu powiedział – a później 29 razy powtórzył, a kto wie, być może też sobie gdzieś wytatuował – że „nic nikomu nie musi udowadniać”. Trzyma się tej zasady, choćby nie wiadomo co się działo. Gratulujemy też – a może nawet przede wszystkim – menedżerowi. W końcu w lepszych i poważniejszych klubach lądowali Gikiewicz po pół roku w rezerwach Śląska czy nawet wyśmiewany Ćwielong. Wcisnąć do takiej dziury jak Sandhausen byłego reprezentanta Polski, aktualnie zawodnika wicemistrza kraju, chłopaka z dość porządnym jednak CV, to spora sztuka.
Pozytywy? Nasi zachodni sądziedzi są bardziej otwarci i tolerancyjni, więc raczej nie będą się nabijać z wielkiego dekoltu i czerwonych rurek.
Fot. FotoPyK