Za moment odbędą się serie jedenastek. Operator kamery pośpiesznie przelatuje po twarzach ustawionych w okolicach środkowej linii boiska reprezentantów Argentyny. Najbardziej wymowna jest ta Leo Messiego, który patrząc w niebo z niedowierzaniem kręci głową. Jakby chciał powiedzieć: Boże, jak przegramy to po karnych, to przechodzę na Islam. Rzeczywiście – gdyby tego wieczora Kolumbia wyeliminowała Argentynę, gdyby David Ospina bronił tak samo karne, jak podczas całego meczu, to byaby to jedna z najbardziej frajerskich porażek w 114-letniej historii Albicelestes.
Bo – w kontraście do przeciwników – robili naprawdę wszystko, żeby zdobyć bramkę. Utrzymywali się przy piłce, gimnastykowali, szukali sposobu, choćby najmniejszej luki. Niestety – w miejscu, gdzie kończyły się kosy obrońców stał natchniony Ospina. System kolumbijskich defensywnych bunkrów świetnie się zazębiał. Ostra obrona, a potem taktyczne okopy. Do pewnego momentu Messi miał więcej kontaktów z trawą niż z piłką. Co chwila leżał na ziemi. Sędzia pozwalał na zdecydowanie zbyt ostre zagrywki. Generalnie był dziwny. W ewidentnych sytuacjach zapominał jak używać gwizdka. W innych, mniej oczywistych, bez mrugnięcia okiem, na pewniaka, pokazywał żółte kartki. W pewnym momencie na boisku zrobiła się lekka bandyterka. Aż Tata Martino podskakiwał przy linii bocznej. Widzieliśmy starcia magii Messiego z dzikimi zagrywkami Kolumbijczyków, których działania były ukierunkowane przede wszystkim na destrukcję.
W pierwszej połowie to Argentyna zdobyła gigantyczną przewagę, właściwie pod każdym względem. Przeciwnicy lepsi byli tylko w kolekcjonowaniu żółtych kartek. Wszystko to na ogół było jednak dość chaotyczne. Messi siał postrach na tyle, na ile mógł. Lewym skrzydłem galopował Angel Di Maria, ale zwykle do momentu zetknięcia się z pierwszym obrońcą. Kilka strzałów, kilka świetnych parad Ospiny, który był zdecydowanie postacią numer jeden. Dwie czy trzy interwencje naprawdę na najwyższym światowym poziomie. Szczególnie ta, kiedy sparował piłkę na słupek. Nieprawdopodobny refleks. Gdyby nie on, kibice Albicelestes z pewnością nie musieliby ogryzać paznokci.
Mała dygresja na temat Jamesa Rodrigueza. Kolumbijski gwiazdor już nie jest tym skromnym, miłym chłopakiem, którego bliżej poznawaliśmy podczas ubiegłorocznego mundialu. W kilku sytuacjach zachowywał się po prostu dziwnie, dyskutował z sędziami, wymachiwał rękami, docinał rywalom. Może po prostu wydoroślał i z wiekiem urosły mu rogi, a może po transferze do Realu odkręcił się korek z sodówką? To nie pierwsze dziwne zagrywki chłopaka, który rok temu jechał podpisać kontrakt z Realem nie Ferrari, a madryckim metrem.
Ostatecznie gwiazdy, czyli James i Messi poradziły sobie z jedenastkami. Potem było jeszcze kilka celnych strzałów, ale później nastąpił dziwaczny festiwal kalectwa. Po Luisie Murielu, który posłał piłkę na orbitę, nie trafiło jeszcze czterech, do tego z rzędu. W końcu udało się Carlosowi Tevezowi. Temu, który już niedługo – po latach płaczów i nostalgicznych wywiadów – w końcu wróci na stare śmieci i zagra w Boca Juniors.