Tak jak cztery lata wcześniej, w Korei i Japonii, tak i w Niemczech. Jedyne, czego udało się dokonać, to wygrana w meczu o honor. Ze znajdującą się w identycznej, beznadziejnej sytuacji Kostaryką nawet przegrywaliśmy, ale sprawy w swoje ręce dość nieoczekiwanie wziął stoper – Bartosz Bosacki – który na mistrzostwa świata pojechał tylko dlatego, że w ostatniej chwili kontuzję złapał Damian Gorawski. Dziewięć lat temu, wygraną z Kostaryką, zamknęliśmy rozdział pod tytułem “mistrzostwa świata 2006”.
Wcześniej zebraliśmy oklep od Niemców i Ekwadoru. Światowe agencje były zgodne co do tego, że dla turnieju to dobrze, że zarówno Polska, jak i Kostaryka pożegnają się z nim już po fazie grupowej. Ich zdaniem były to wyraźnie jedne z najsłabszych reprezentacji w stawce. Mówiąc krótko: nikt za nami nie płakał. Oprócz kibiców, których dopingiem zachwycały się całe Niemcy. “Gramy u siebie” niosło się podczas każdego z trzech meczów. Tylko trzech.
Ogólnego wizerunku kadry Pawła Janasa nie poprawiła nawet wygrana w ostatnim spotkaniu, ostatecznie lokująca nas na trzecim miejscu w grupie. “Po meczu w Hanowerze można przypuszczać, że upłynie dużo czasu zanim obydwa zespoły ponownie zagrają w mistrzostwach” – pisał wtedy Reuters i rzeczywiście wykrakał.
Fakt, mecz z Kostaryką przynajmniej do pewnego momentu był przeraźliwie nudny. Piłkarze zza Oceanu zaczęli go bojaźliwie, jakby z przesadnym, niczym nie uzasadnionym respektem, ale i tak zdobyli bramkę jako pierwsi. Przed polem karnym faulowany był Paulo Wanchope (pamiętacie tego gościa?), a z wolnego, po ziemi, obok muru, zalutował Ronald Gomez. Dramat.
Nie Irek Jeleń, nie Maciej Żurawski ani Paweł Brożek, ale właśnie Bosacki postanowił wziąć na barki ratowanie honoru. Dwa rzuty rożne i dwie bramki. Jedyne w niezbyt bogatej reprezentacyjnej karierze.