Był jednym z flagowych transferów Stana Valckxa. On i kilku innych ananasów pod wodzą trenera Roberta Maaskanta mieli poprowadzić Wisłę Kraków do Ligi Mistrzów. Jak pamiętamy, prawie się udało. Na pierwszej konferencji prasowej opowiadał o tym, jak dotarł do półfinału Champions League i grał przeciwko Kace czy Anelce. W praniu okazało się jednak, że nie może nadążyć nawet za Tomaszem Frankowskim i Arkiem Piechem. Cztery lata temu kontrakt z Białą Gwiazdą podpisał Michael Lamey.
Nastroje były mieszane. Z jednej strony dość bogata przeszłość, kilkadziesiąt meczów w Eredivisie czy Bundeslidze, musiały świadczyć o tym, że facet coś potrafi. Z drugiej jednak fakt, że w ostatnim czasie nie łapał się do pierwszej jedenastki angielskiego drugoligowca – Leicester City – mógł poważnie zastanawiać. – Nie przesadzajcie. Lamey nie jest fantastyczny, ale nie jest też tragiczny. Zwykły, solidny piłkarz. Coś podobnego do Kew Jaliensa – mówił nam przed sezonem jeden z holenderskich dziennikarzy.
Niestety. Okazało się, że “podobny do Kew Jaliensa” to wcale nie zaleta.
W sezonie 2011/12 Lameya wybraliśmy najgorszym obrońcą Ekstraklasy, z dopiskiem: w żaden sposób nie przypomina piłkarza, który ma za sobą grę w kilku poważnych klubach. Jesienią grał regularnie, ale wiosną już wyraźnie rzadziej. W holenderskiej prasie opowiadał, że tęskni za ojczyzną. Jego przygoda z Wisłą zakończyła się w sposób szorstki, bo znalazł się w grupie piłkarzy, których trener Michał Probierz odsunął od pierwszej drużyny. A niżej jeden z nielicznych momentów z jego udziałem, które mogliśmy zapamiętać.
Jak później potoczyła się jego kariera? Zaczęło się obiecująco, bo trafił na testy klubu z Premier League – West Ham United. Tam nie dali się jednak nabrać i ostatecznie, po kilkumiesięcznym urlopie, podpisał kontrakt z holenderskim RKC Waalwijk, gdzie grał przez dwa lata. Dziś ma 35 wiosen, od blisko roku pozostaje bez klubu i chyba na dobre dał sobie spokój z piłką.