– Ale jaja. Koniec świata! Wieś w Ekstraklasie – dało się słyszeć po drugiej, jak się okazało decydującej bramce dla Niecieczy w meczu z Pogonią Siedlce. Na stadionie ludzie są uśmiechnięci, ale w większości to uśmiechy z wyraźną domieszką szoku i niedowierzania. Jeśli na piłkarzy Hoffenheim, których klub jest w ponad 3-tysięcznym mieście wołają Wieśniaki, to dla Niecieczy trudno będzie znaleźć proporcjonalny przydomek. Ujmiemy to obrazowo: siedmiuset mieszkańców, kościół, cmentarz, dwa sklepy, słynne pola kukurydzy i stadion. Stadion na którym prawdopodobnie już niebawem będą grać najlepsze polskie kluby.
Mecz skończył się półtorej godziny temu, a my ciągle siedzimy na trybunach. Cisza, błoga cisza. Nikt nie pogania, nikt nie pilnuje. Ludzie powracali do domów, powyjmowali pochowane w lodówkach bezbarwne butelki i z pewnością hucznie świętują. Gdzieś daleko w tle słychać śpiewy. Niektórzy piłkarze-niedobitki, którzy dopiero teraz opuszczają szatnię, pozują do zdjęć przy kolorowym słoniu. Jednym z dziesiątek, które zdążyliśmy tutaj zauważyć. Tak naprawdę dopiero w tym momencie zdajemy sobie sprawę z tego, że znajdujemy się w mikroskopijnej miejscowości, gdzie w normalnych okolicznościach wielką piłkę można byłoby obejrzeć jedynie w telewizji. I to tylko wtedy, gdy dobrze ustawi się antenę. W przeciwnym razie obraz mógłby śnieżyć.
Tak samo było, kiedy tu dojechaliśmy, czyli trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem. Ostre słońce, rytmicznie pstrykające zraszacze i jeden człowiek opalający się na trybunach. Zero ochrony, bramy pootwierane na oścież. Zapachniało niższymi ligami, którymi w Niecieczy siłą rzeczy pachnieć będzie nawet w przypadku spotkań z najlepszymi polskimi klubami. Stadion kameralny, który dla miejscowych byłby pewnie wystarczający, ale wciąż nie spełniający wymogów Ekstraklasy. O połowę za mało miejsc (2262, wymaganych jest 4500), brak podgrzewanej murawy, brak sztucznego oświetlenia i parkingu z prawdziwego zdarzenia, chociaż można dostrzec na nim samochody, których nie powstydziliby się czołowi piłkarze Ekstraklasy. Wśród nich jest luksusowy mercedes człowieka, bez udziału którego o Niecieczy nie usłyszałby zupełnie nikt. Bez którego nie byłoby tam nie tylko wielkiej piłki, ale też powszechnej stabilizacji i dobrobytu. Mowa o Krzysztofie Witkowskim – właścicielu firmy Bruk-Bet, o którym – zaręczamy – żaden mieszkaniec Niecieczy nie wypowie ani jednego złego słowa.
Wycieczkę zaczęliśmy od przejazdu po wsi, co – umówmy się – nie jest gigantycznym wysiłkiem. Drogowskaz z napisem “centrum” musiał wzbudzić uśmiech. Dalej kierowaliśmy się za strzałkami z napisem “Bruk-Bet”. Okazały gmach, przed którym oczywiście kręci się charakterystyczny słoń, których w Niecieczy z pewnością można znaleźć więcej niż na safari. Kiedyś w tym miejscu stał stary stadion. Dziś jest siedziba firmy, ale też dom kultury, choćby z amatorskim teatrem czy ponoć najnowocześniejszym kinem w Polsce, stworzonym w technologii 5D. Wszystko to, podobnie jak sam klub, nie zostało stworzone z myślą o utargu. To raczej prezent, hołd dla lokalnej ludności i element filantropijny.
Do meczu jeszcze ponad dwie godziny. Kawał czasu, a pod niewielkimi, białymi budkami już zaczyna ustawiać się kolejka po bilety. Podchodzimy do starszego pana. Zagadujemy, pytamy o sytuację klubu, o wagę dzisiejszego meczu dla mieszkańców. Okazuje się, że lata temu grał dla Niecieczy, kiedy ta była zaledwie jednym z tysięcy mikroskopijnych, wiejskich klubików. Kiedy proporcje między wielkością miejscowości i wielkością lokalnej piłki były zachowane, a meczami wzbudzającymi największe emocje były te z Tarnovią czy Tymbarkiem.
– Ludzi, którzy mają ten klub, znam od dziecka. Byli moimi sąsiadami. To rodzina patriotów. Ambitni, sprawiedliwi. Kiedy we wsi komuś dzieje się krzywda, nigdy nie przejdą obojętnie. Kiedyś jednemu spalił się dach, to pomogli go odbudować. Proboszcz poprosił o pomoc przy położeniu kostki wokół kościoła. Zrobili za pół ceny. Powiem panu, że jeśli Witkowscy do czegoś dążą, to zawsze osiągają cel. Nie idą po trupach, nie łapią się przekupstwa. Broń Boże. Pewnie mieliby takie możliwości, ale są szlachetni. Sami dorabiali się od zera. Zaczynali od niewielkiej betoniarki, w byle jakim budyneczku. Od najniższej ligi, tak jak Termalica, i tak jak swój klub, doprowadził firmę do ekstraklasy. Dwa lata temu zmarł jego ojciec, Kazimierz. Z tego, co wiem, jego życzeniem było, aby ten klub wylądował jak najwyżej – mówi, a w międzyczasie do kolejki dochodzą kolejne osoby.
– Same pozytywy – zagajamy.
– Gdybym powiedział coś innego, byłbym kłamcą.
– Te szampany to da radę wnieść na stadion, czy składujemy tutaj pod drzewem? – śmiejąc się, przerywa naszą rozmowę jeden z kibiców. – Panie, czuje, że dzisiaj będzie tutaj gruba popijacha. Musi być. Nie ma innej rady.
Po lewej stadion, po prawej wschodząca, słynna kukurydza
Wypatrujemy szalikowców, ale nie jest to takie proste. W oczy rzucają się wszyscy, tylko nie oni. Pewnie dlatego, że jest ich zaledwie garstka, oficjalnie około stu. W końcu ktoś nas oświeca, podpowiadając, że kibice na trzy kwadranse przed meczem mają zbiórkę pod kościołem, skąd zorganizowany będzie przemarsz na stadion. I rzeczywiście, zaczynają się gromadzić. Gdzieś w tle słychać głośne wycie syreny strażackiej. Kościół nie jest miejscem przypadkowym. Proboszcz to wielki kibic, który stara się być na każdym meczu. A jeśli godziny kolidują, to potrafi nawet przełożyć godzinę odprawienia mszy.
– Awans? Musi być – mówi pierwszy napotkany przez nas kibic wystrojony w pomarańczowo-niebieskie barwy, z szalikiem przewieszonym przez kark. – Jak nie teraz, to chyba nigdy. Bo ile można próbować. Dwa lata temu ten gol bramkarza w doliczonym czasie. Rok temu niby też chcieli, ale coś nie poszło. Szczerze? Było widać, że im się odechciało. Piłkarze nie do końca chcieli awansu. Mówiło się o tym we wsi. Nawet nie chciało się chodzić na te ostatnie mecze. Ostatnio po przegranej z Widzewem też zapachniało tym samym, ale teraz jest wszystko. Licencja, stadion gotowy do modernizacji. W końcu widać, że naprawdę chcą. Co innego większe miasta. Warszawa, Kraków… Pewnie będą mieli muchy w nosie. Może być tak, że ich przyjedzie tutaj więcej, niż nasza wieś ma mieszkańców. Witkowski ponoć zamroził kawałek pensji i obiecał premie. Sprzeda trochę kostki i wypłaci. Problemów z kasą tutaj nigdy nie było i pewnie nie będzie.
Na stadion idziemy razem z kibicami, na oko jakieś 30-40 osób. Jest megafon, jest bęben. Pełny profesjonalizm. Średnia wieku oscylująca w okolicach dwudziestu, może dwudziestu pięciu lat. Jak nie trudno się domyśleć – nie są to typowi ultrasi. Podejrzewamy, że wątłego chłopaka prowadzącego doping Staruch mógłby unieszkodliwić samym spojrzeniem. Ale są u siebie, na własnym podwórku, w doskonałych nastrojach, uzbrojeni w kilka flag na kijach, confetti i serpentyny. W międzyczasie zagadujemy starszego faceta z przodu. Sprawia wrażenie kogoś ważnego. Pytamy o mecze wyjazdowe i Suche Stawy, gdzie Termalica będzie grać do momentu zakończenia modernizacji stadionu w Niecieczy.
– Skąd jesteś? Weszło? My też dziś wejdziemy, zobaczysz. Wyjazdy? Jasne, planujemy, ale jeszcze do końca nie wiemy jak to będzie wyglądało. Trzeba uzgodnić z panią prezes. Albo klub coś zorganizuje, albo sami będzie kombinować. Gdzieś dalej w Polskę raczej nie, ale kilka wycieczek zrobimy na pewno. Na dziś mamy specjalną oprawę. Będzie sektorówka. Do Krakowa będziemy jeździć. Jak trzeba, to trzeba. Daleko nie ma, jakieś siedemdziesiąt kilometrów, ale mamy nadzieję, że długo to nie potrwa.
Okoliczne tereny, konieczne do przeprowadzenia prac, już zostały wykupione. Ludzie idą Witkowskiemu na rękę, bo wiele mu zawdzięczają. W Niecieczy trudno znaleźć dom, w którym nie mieszkałby pracownik Bruk-Betu. Na parkingu, obok sąsiadującego z cmentarzem boiska treningowego, już czekają konstrukcje jupiterów. Ponoć pojawiła się opcja gry na stadionie w Tarnowie, ale właściciel Termaliki postawił na swoim. Ekstraklasa zawita do Niecieczy. I kropka. Ciężki sprzęt ma wjechać w ciągu najbliższych dni.
Delikatnie drażliwym tematem do rozmowy okazały się mecze z wielkimi drużynami i wiążące się z nimi przyjazdy grup kibiców Legii czy Wisły. Kibice w Niecieczy przyzwyczajeni są do kompletnego spokoju. Na stadionie jest kulturalnie, chwilami ma się wrażenie, że aż za bardzo. Przez cały mecz nie słyszeliśmy ani jednej “kurwy”, nie wspominając o przyśpiewkach grubszego kalibru. Kiedy pytamy o ostatnią burdę, kibice wspominają mecz sprzed kilkudziesięciu lat, podczas którego zginął trafiony kamieniem w głowę kibic. – Ostatnio przyjechali jacyś w kominiarkach, ale policja szybko ich otoczyła i mecz spędzili w autobusie. Kibole z Legii nie są nam tutaj potrzebni. A jak już się pojawią, to mają osobną drogę na swoją trybunę. Zamknie się ich w klatce, jest wysoka siatka, monitoring i do widzenia. Nie będą mieli pola do popisu, bo tu nawet nie ma gdzie uciekać. Przecież nie w kukurydzę. Policja puści psy i będzie pozamiatane.
Trybuna prasowa na stadionie w Niecieczy – oczywiście z kamienia
Drugim, zaraz po słoniu, symbolem Niecieczy jest rzecz jasna kostka brukowa, którą wyłożone jest praktycznie wszystko. Chodniki, parkingi – to akurat nic niecodziennego. Ale zbudowana jest z niej nawet trybuna prasowa, na której da się wyczuć folklor niższych lig. Doskonale znane nam krzesełka ze szkół średnich, kilka z przodu wyposażonych w pulpit na komputer. W rogu starszy pan rozdający kartki ze składami.
Rozpoczyna się mecz. Atmosfera stricte piknikowa. W przytłaczającej większości ludzie przychodzą na Niecieczę po to, żeby porozmawiać, zjeść tanią (7zł) i wyjątkowo smaczną kiełbasę z grilla, a przy okazji popatrzeć na piłkę prezentującą w miarę wysoki poziom. Argumentem niektórych kibiców ekstraklasowych drużyn przemawiającym przeciw awansowi Termaliki jest kompletny brak tradycji. Z jednej strony klub został założony ponad 90 lat temu. Zdjęcia z tamtych czasów można zobaczyć nawet przed wejściem na stadion, obok bramek, gdzie bez przerwy puszczany jest pokaz slajdów. Nieciecza jest prywatnym folwarkiem i świetnie prosperującym bannerem reklamowym, ale przy tym wszystkim czuć więź i wspólne dążenie do osiągnięcia sukcesu. Trąci folklorem, ale na pewno nie sztucznością i świeżo malowaną farbą. Brak tu fanatyków, ale jest mnóstwo sympatyków.
Krzysztof Witkowski – ojciec niecieczańskiego potworka
Po końcowym gwizdku państwo Witkowscy wyszli na murawę i bawili się razem z piłkarzami, odbierając gratulacje i podziękowania od dziesiątek ludzi. Nie schowali głowy w chmurach, nie zadarli nosów i nie uciekli na trybunie VIP. Od początku do końca czuć było atmosferę jednej, wielkiej rodziny, która wspólnymi siłami nareszcie osiągnęła cel. Wielki cel. Nieciecza będzie egzotyką, ciekawostką. Lada chwila do wsi obok Tarnowa, do której musieliśmy dotrzeć przy pomocy kursującego przez Wisłę promu, zjadą się dziennikarze nie tylko z Polski, ale i Europy, bo jest to niewątpliwie ewenement na skalę światową.
Do tej pory Nieciecza była wyłącznie ciekawostką. Kojarzono ją z kukurydzą, kostką brukową i klubem, który tak naprawdę nie wiadomo czego chce. Dziś już wiemy – chce Ekstraklasy. Na temat najbliższych planów prezes wypowiada się asekuracyjnie, ale nie aż tak bardzo, jak można byłoby się tego spodziewać. W obecnym składzie trudno wyobrazić sobie cokolwiek innego, niż rozpaczliwą walkę o utrzymanie, ale Witkowski mówi: – We Wronkach i Grodzisku mieli europejskie puchary, to dlaczego ma ich nie być w Niecieczy?
PIOTR BORKOWSKI